Dorastanie - Rozdział pierwszy
xoxo, holy
Ostatni, najmłodszy elf z rodu Eoden
kroczył dumnie przed siebie. Jego wysoko uniesiona głowa i buńczuczne
spojrzenia rzucane na każdego mijanego człowieka wskazywały, iż był majętny.
Ktoś bez grosza przy duszy nie zmierzyłby takim wzrokiem nawet zdechłego smoka,
a takowych, po odzyskaniu przez Krista, ojca młodego elfa, rządów, nie
brakowało.
Minął ostatni zakręt i już...
prawie... jego cel był tak blisko... gdy czyjeś ręce owinęły go w pasie i
uniosły do góry, jakby był lekki, niczym piórko. A przecież był elfim księciem!
- Książę, dinozaury znów zmieniły
swe położenie – usłyszał przy uchu głos ojca i już chciał się obrócić, by go
wyściskać, wycałować, ogółem po prostu powitać na dzień dobry, gdyby nie silne,
umięśnione i twarde, ręce mężczyzny przytrzymujące go – oczywiście wbrew jego
woli! – w jednym miejscu.
– Znów udają głazy? – odszeptał mu,
przekręcając odrobinę swoją główkę, łaskocząc Krista czekoladowymi loczkami po
twarzy. Mężczyzna wolno pokiwał głową, spoglądając mu z powagą w piwne oczęta,
następnie z prędkością światła (według Księcia) i szybkością ślimaka (według
kota, przebiegającego między ich nogami) przetransportował ich dwójkę do
kuchni. Postawił następnie swego jedynego potomka na ziemi i patrzył
wyczekująco, jak ten zareaguje.
– Przebiegłe gadziny, chcieliście
zjeść moje płatki! – jęknął Loke, wdrapując się po metalowym, barowym krześle
na blat. Plastikowe, piętnastocentymetrowe figurki dinozaurów chowały łebki do
miski i kartonowego pudełka, pełnych jego ulubionych czeko-płatków. – Jak
mogłeś do tego dopuścić, tatoo?
– Spałem, jak i ty, Loke – rzekł z
lekkim uśmiechem (który – rzecz jasna – przed nim ukrył) w stronę małego.
Dzisiejszej nocy wyjątkowo się postarał, by dinozaury wyglądały na rzeczywiście
głodne. Ostatnio, a było to dwa tygodnie temu, postawił je przed drzwiami
sypialni syna, gdy ten radośnie kąpał się w wannie. Gdy tylko stamtąd wyszedł,
oznajmił mu, że oto jego nowi obrońcy, dzięki którym nie musi bać się spania w
samotności. I od tamtej pory mały Loke „Loczek” Patters nie miewał koszmarów.
Chłopiec westchnął cierpiętniczo i
delikatnie, by nie skrzywdzić żadnego ze swych poddanych, chwycił dinozaury pod
ręce i zaniósł je do swojej sypialni. Następnie, gdy już wykonał swoją
powinność, z wdzięcznością skinął do taty, biorąc się za pałaszowanie płatków,
machając pod stołem krótkimi nóżkami.
Rudowłosy mężczyzna, natomiast, w
jednej dłoni trzymał kanapkę, a w drugiej telefon, i co chwila zerkał raz na
ekran urządzenia, które już od rana dzwoniło od przychodzących sms-ów, a raz na
syna.
– Tato, gdzie jest ten pan, który
był tu wczoraj? – zapytał chłopiec akurat w chwili, gdy Krist pił powoli sok
pomarańczowy. Słysząc pytanie potomka i widząc jego wzrok, zakrztusił się
napojem, brudząc swój biały t-shirt. I tak miał iść do prania.
– Nie było tu wczoraj żadnego pana,
Loke – rzekł po chwili, uśmiechając się doń delikatnie. Loczek zmarszczył brwi,
wysilając swój - wciąż jeszcze mały – móżdżek na trawieniu odpowiedzi. Nawet,
co było bardzo dziwne, przestał na chwilę jeść płatki.
– Dlaczego kłamiesz, tato? – Loke
nienawidził kłamstw. I jego tata doskonale o tym wiedział.
– Przepraszam, mały, po prostu...
ten pan tu już... nie wróci. – W tejże chwili po domu rozszedł się dźwięk
dzwonka do drzwi. Krist zaklął szpetnie w myślach i poszedł otworzyć, nie
tłumacząc nic więcej małemu. Odszedł z niejaką ulgą, natomiast Loke czuł
się... okłamany.
– Czemu nie odpisujesz? – usłyszał
Loke głosem pełnym wyrzutu. Nie poznawał tego głosu, wiedział jednak, iż
właścicielem jest ktoś, kto męczy od rana telefon jego taty. Chyba nie polubi
tego pana. Przerwał im ważną rozmowę.
Nie usłyszał też odpowiedzi ojca,
aczkolwiek wiedział, że się zbliżają. Kroki na przedpokoju były nazbyt
charakterystyczne.
Nie potrafił się zmusić do
skończenia śniadania, bo nagle, gdy zobaczył jakiegoś niskiego, chudego
chłopaka, zjadającego usta jego taty, przestał być głodny. Chciał zejść z
krzesła, podejść tam i pomóc tacie, ale Krist zabronił mu schodzić samemu z
tego wysokiego krzesła. Siedział więc i patrzył, jak jego tata w końcu się
poddał i zmienił ich pozycję, samemu przyszpilając tego chuderlaka do
ściany. Loke nie wiedział, co się dzieje.
– Tato...? – zapytał po dokładnie
trzech i pół minuty, mając już łzy w oczach, czując się bezradnie, jak nigdy. Wtedy
i ojciec, i owy chuderlak odlepili się od siebie i jakby wrócili do
rzeczywistości. I Loke żałował, że się odezwał, bo gdyby tego nie zrobił, nie
czułby na sobie ich przytłaczających spojrzeń.
– Przepraszam cię, Loke... – mruknął
Krist, spuszczając wzrok. To chyba nie on powinien się wstydzić, a Loke, bo
przecież im przerwał... prawda? – Poznaj, proszę, Salathriela.
Salathriel?
– Jesteś elfem? – Zawsze
myślał, że elfy są wysokie, szczupłe (nie przesadnie chude), no i – przede
wszystkim – ładne. Jak te opisywane przez Tolkiena. Patrzył więc odrobinę
większymi, niż zwykle, źrenicami, i już kompletnie się zmieszał i zawstydził,
gdy chuderlak zaśmiał się dźwięcznie.
– Nie, niestety. – Gość uśmiechnął
się promiennie, i chyba bardziej ośmielony, niż onieśmielony, usiadł naprzeciw
niego. Loke coraz mniej rozumiał. – Ile masz lat, mały?
– Nie jestem mały – burknął, gdyż,
rzeczywiście, jak na swój wiek był odrobinę wyrośnięty. Ale
przynajmniej w rok starszej klasie był chłopak jeszcze bardziej
wyrośnięty. I to poprawiało Loke'owi humor podczas przerw. Na lekcjach zbyt
zajęty był nauką, by zwrócić uwagę na to, czy jest mu dobrze czy źle. – Siedem.
Wymienili jeszcze kilka zdań,
podczas których Loczek dowiedział się, iż Seth... Salth... nie pamiętał jego
imienia, ale wiedział, że mężczyzna będzie częściej do nich przychodził. W
czasie ich rozmowy Krist przebierał się w łazience; a gdy wyszedł, wyglądał i
pachniał tak, jak zwykle, lecz Loke wolał go z rana, bez żadnych pachnideł.
Salathriel, na pożegnanie, mimo iż
zapowiedział, że wieczorem znów się zjawi, rozczochrał jego i tak niepoukładane
włosy, pocałował, według Loke'a troszkę za długo, jego ojca i
wyszedł bezgłośnie, nie trzaskając drzwiami. Loke by trzasnął na jego miejscu.
***
Kap, kap, kap... Kap, kap, kap...
Kap, kap...
- Loke, zakręć dobrze ten kran –
mruknął wreszcie Krist, wychylając się z kabiny prysznica po ręcznik. Loczek
mył właśnie zęby, krzywiąc się do lustra i strojąc różne miny, kompletnie nie
zwracając uwagi ani na ojca, ani na krople wody wypływające z niedokręconego
kranu. Rudowłosy wiedział, że jego syn jest teraz w swoim świecie i może
cieszył się, że chłopiec ma tak ogromną wyobraźnię i czasami wprowadza go w
poszczególne obszary swoich fantazji, jednakże za wodę się płaci.
- Loke! – Brunet drgnął gwałtownie,
podskoczył i przestraszone spojrzenie skierował na owijającego się ręcznikiem w
pasie ojca. – Zakręć kran...
Uśmiechnął się delikatnie do
chłopca, a gdy ten się uspokoił, zaczął mozolnymi ruchami zakładać slipki,
spodnie, a następnie szarą bluzę z czarnym, już lekko spranym logo NBA. Loke
wykonał polecenie, na chwilę znikając ze swego fantastycznego świata, a gdy już
doń wrócił, zdążył jeszcze pożegnać się ze swoim odbiciem uśmiechem pełnym
piany od pasty. Pożegnał się następnie z ojcem, założył plecak i zapukał do
drzwi mieszkania naprzeciwko. Mieszkał tam bowiem jego najlepszy
przyjaciel, wspomniany wcześniej rok starszy, wyższy od niego co najmniej o
głowę Drew, z którym to chodził do szkoły od dwóch tygodni. Lub, konkretniej -
jeździł z nim i jego mamą. Krist w tym samym czasie mógł spokojnie naszykować
się do pracy, bez stresu, że nie zdąży, bo szkoła Loke’a znajdowała się w
odwrotnym kierunku niż ten, do którego chciał dotrzeć. W przeciwieństwie do
mamy Drew, która była w tej szkole nauczycielką i zwyczajnie nie miała nic
przeciwko jeszcze jednemu pasażerowi. I Loke był pewien, iż między tym
całym szykowaniem się dzwonił też do Salathriela (zapamiętał
to wreszcie), ale, póki tata był szczęśliwy, Loczek nie miał nic przeciw.
W drzwiach przywitała go mama Drew,
nim zdążył zadzwonić dzwonkiem po serenadzie puknięć pięściami w drzwi,
postanowił więc, że zrobi mu niespodziankę. Podzielili się uśmiechami i
krótkimi "cześć" na powitanie, gdy tylko się zauważyli. Czas nie
pozwalał na dłuższą radość z wyczekiwanej niespodzianki.
- Czemu nie spakowałeś się wczoraj? –
To go zawsze ciekawiło. On – od małego (przecież wciąż był mały) planujący
cały następny dzień (choć niekoniecznie wykonujący owe plany krok w krok, gdyż
fantazje bardzo często zajmowały mu większą część dnia, a przecież, wiadomo,
fantazji się nie planuje) i Drew – kompletne jego przeciwieństwo, który nie
planował nawet, o której godzinie wstanie. A przecież było to niezwykle ważne,
według Loke'a i jego ojca przynajmniej. Skoro już o planowaniu, zauważył też,
że Salathriel nigdy nie informuje ich, kiedy przyjdzie i nieraz już zdarzyło im
się przełożyć spacer po parku na późniejszą godzinę, a czasem i następny dzień,
bo chuderlak dzwonił, że stoi pod drzwiami z paczką
crunchipsów i dwoma butelkami pepsi. I jego ojciec, ni z tego ni z owego,
decydował, że wracają do domu. Nie podobało się to Loczkowi, sprzeciwów jednak
nie miał, gdyż lubił te wieczory z Salathrielem. Mógł się najeść, porozmawiać,
i nawet specjalnie nie obrażał się, gdy blondyn wzrokiem wręcz błagał go, by
poszedł już spać, bo rozumiał, że dorośli już tak mają, iż czasem
chcą pobyć sami. Zresztą, akuratnie wtedy wybijała godzina, o której zaplanował
sobie sen, więc szedł grzecznie do siebie.
- Nie wiem, tak jakoś wyszło... –
odpowiadał mu zawsze Drew, chował piórnik i śniadaniówkę, co rano leżącą na
jego biurku, zapinał plecak i – nie spiesząc się – wychodzili na osiedlowy
parking. Zazwyczaj szukali samochodu, zaparkowanego dzień wcześniej przez ojca
Drew, przez mniej więcej dziesięć minut, choć zdarzało się, gdy ten postanowił
jednak powiedzieć mamie chłopaka, gdzie pojazd się znajduje. Wtedy były to
około trzy minuty.
Do szkoły jechało im się w
przyjemnej atmosferze, choć właśnie wtedy, dwa tygodnie po rozpoczęciu rytuału
podwożenia Loke'a do szkoły, mama Drew była odrobinę zdenerwowana, przez co
rzadko, ale się zdarzało, nie zwracała uwagi na drogę. Ale Loke nawet tego nie
widział, zbyt skupiony na mijanych za oknem obrazach i obszernych oraz
szczegółowych opowieściach Drew. Były to bowiem historie o smokach, rycerzach i
księżniczkach i Loke nie mógł uwierzyć, że w ciągu szesnastu minut chłopak
opowiedział ich tak wiele. Ale cieszył się, że je poznał i że przyjaźnił się z
Drew, bo przecież przyjaciel znający takie historie, do tego posiadający
całkiem niezłe dowcipy w zanadrzu i potrafiący wytłumaczyć mu co nieco ze
szkoły, bo przecież był aż rok starszy, to najlepsze, co go spotkało
podczas całego siedmioletniego życia.
Komentarze
Prześlij komentarz