Dorastanie - Rozdział drugi
Słów: 1426
Oprócz Salathriela, ojciec Loke'a
często, choć zdecydowanie rzadziej, niż blondyna, sprowadzał do ich domu (Krist
wiele razy powtarzał mu, że to mieszkanie - nie dom. Chłopiec jednak wolał po
swojemu) też mamę Loczka i swoją byłą żonę – Racey. Sporych rozmiarów (pod
względem wzrostu jedynie, chudsza była chyba nawet od Salathriela) kobieta
przynosiła mu zazwyczaj równie sporych rozmiarów prezenty. Choć cała ich trójka
wiedziała, że przecież Loke'owi na nich nie zależało. Jednym z takich prezentów
były też zaczarowane dinozaury, zmieniające swe miejsce
zasiedlenia średnio dwa razy w tygodniu.
Tamtego dnia, gdy pozytywnie nastawieni
byli na wycieczkę z Salathrielem, Drew i jego rodzicami do zoo, zjawiła się
nagle z samego rana pod blokiem, w ładnej, białej sukience, tego samego koloru
butach na obcasie (tak naprawdę były to koturny, czego Loke nie
wiedział) i luźno upiętych włosach. Piwnooki chciał jej zaproponować, by
poszła z nimi i powiedzieć, że pozna też chłopaka Krista,
jednakże rudowłosy szepnął mu cicho, gdy kobieta grzebała im w szafkach w
poszukiwaniu kawy, by nic jej nie mówił. I Loke posłuchał ojca,
gdyż bał się, że ten się na niego obrazi, i miast odpowiadać na zadawane mu
przez Racey pytania, jedynie planował przytakiwać lub kręcić głową. Ta jednak,
chyba pierwszy raz, nie zwróciła na niego większej uwagi, bo po "co u
ciebie, Loke?" o nic więcej nie pytała. Wyraźnie przyszła w jakiejś ważnej
sprawie, gdyż nawet nie przyniosła mu głupiego lizaka. I – jak się potem
okazało – sprawa rzeczywiście była pilna. Dopiero w zoo, gdy Krist rozmawiał z
Salathrielem, usłyszał, że jego mama po raz drugi wychodzi za mąż.
Nie miał pojęcia, co to dla niego oznaczało, ale chyba właśnie to, że będzie
spędzał z matką mniej czasu. Mężczyzna, za którego zamierzała wyjść (jeśli
dobrze usłyszał) prawdopodobnie miał już dzieci. I to przekreślało go
to na liście najulubieńszego dziecka Racey. Bał się tego, bo nie chciał
rozstawać się z matką, mimo że tak naprawdę dopiero dwa lata temu odważyła się
go poznać. Kochał ją prawie tak samo mocno jak tatę.
– Ej, Loke, wiesz co? – pewnego dnia
zaczepił go Cole, jego znajomy z klasy, z którym prawie wcale nie rozmawiał. Zastanawiał
się, co się stało, skoro on – Wielki Cole Robend – odzywa się do takiego
"nic nie znaczącego ktośka", jak kiedyś go nazwał.
– Co? – spytał go, choć na niego nie
spojrzał. Kolorował jednego z niedawno narysowanych stworków i mało przejmował
się niezwykle podekscytowanym tonem Robenda. I Cole wiedział, że nawet, jeśli
Loczek wyglądałby na wcale niezainteresowanego rozmową, tak czy siak ma mówić,
bo przecież to czubek i nikt nigdy nie wie, kiedy słucha, a kiedy po
prostu jest.
– Twoja mama u nas zamieszkała –
wyznał z szerokim uśmiechem i chyba pierwszy raz w życiu zobaczył taki wyraz
twarzy i jakikolwiek inny na twarzy Loke'a.
Sam Loke, natomiast, nie skomentował
w żaden sposób owego faktu, bo nawet, jeśli by sobie wmawiał, że to nieprawda,
to i tak jasne było, że jego mama gdzieś zamieszkać musiała. A
że akurat trafiło na Coliego, to, przysłowiowo, pół biedy. Chociaż dla niego
nie było to pół, gdyż Cole był w jego wieku i miał rodzeństwo, a także fajnego
tatę i teraz też miał jego mamę. Tamten dzień był pierwszym takim dniem w życiu
piwnookiego, gdy od razu po powrocie ze szkoły nie zrobił tego, co planował, a
położył się do łóżka i, wypłakując uprzednio morze łez, zasnął.
Następnego dnia dostał
nieprzygotowanie za brak zadania domowego w szkole, a do wychowawcy został
wezwany jego ojciec, bo Loke nie współpracował z nikim. Na każdej z
lekcji siedział wpatrzony w okno lub zeszyt, w zależności od tego, gdzie akurat
siedział, choć zawsze był z tyłu. Jedynie z Drew wymienił
kilka zdań na długiej przerwie i wtedy bał się, ale przemógł, i opowiedział o
tym, co go gnębiło. I wbrew wszystkiemu, czego oczekiwał od swojego prawie najlepszego
przyjaciela, chociaż nie miał najlepszego, reakcja Drew go zaskoczyła. Myślał,
że ten albo go zbyje, albo wyśmieje, albo zrobi coś innego, co pasowałoby
bardziej do każdego innego człowieka tylko nie Drew i on tak naprawdę nie
wiedział, dlaczego myślał wtedy, że Drew jest taki. Chłopak bowiem
rzekł mu, że przecież ma wciąż tatę, a Salathriel (specjalnie lub nie, pomylił
jego imię z Seth) może zastąpić mu mamę i że jeśli sam będzie
chciał stworzyć rodzinę, to ma w nim wsparcie. A potem go przytulił na środku
szkolnego korytarza i zaprowadził do łazienki, bo zauważył łzy kręcące się w
kącikach oczu bruneta. I wtedy też wpadło Loke'owi do głowy, że może ma nie
tylko prawie najlepszego przyjaciela, a już najlepszego.
Kilka dni po owym wyznaniu
przypadały urodziny Drew, na które Loke został zaproszony jako pierwszy i
osobiście przez samego jubilata. Resztę zaproszeń rozdała jego mama, gdyż Drew
powiedział jej, że źle się czuje, choć tak naprawdę wszyscy wiedzieli, że całą
wigilię własnych urodzin przesiedział w pokoju Loke'a, czytając z nim książki
fantastyczne i opowiadając różne historie, nawet i z największą przyjemnością
te o duchach. I Loczek, mimo że bał się ich niemiłosiernie, bo mimo że był
środek dnia, to Drew potrafił tak operować głosem, że przy co trzecim, lub
drugim słowie przechodziły go ciarki, tak samo mocno chciał ich więcej. I
dostał ich całą gamę i drugą i trzecią i te opowieści tak długo był opowiadane,
że Drew w pewnej chwili zaczął chrypieć i skrzypieć i jego głos już nie robił
na nim takiego wrażenia, chociaż jakieś wciąż wywierał. Wtedy
do ich pokoju wrócił Krist (który to zaglądał tam mniej więcej co godzinę, by
spytać, czy nie są głodni) i gdy już usłyszał kawałek opowieści Drew, spojrzał
nań przenikliwie, aż chłopiec nie umilkł, a potem spytał:
– Gardło cię nie boli?
A gdy Drew pokiwał twierdząco głową
i odpowiedział tym dziwnym, zachrypniętym głosem, że owszem, boli, Krist kazał
mu iść za nim do kuchni, gdzie ubrany w za dużą na niego koszulkę taty Loke'a
siedział Salathriel, uśmiechający się pod nosem i sączący powolnymi łykami
kawę. Drew chyba się domyślał, co przed chwilą robili z Kristem, chociaż dokładnie
tego nie wiedział, ale miało to związek z tym, że się kochają, gdyż jego mama
też się tak dziwnie zachowywała, gdy tata miał nocną zmianę i rano przyjeżdżał
w domu, a gdy Drew wracał ze szkoły, oboje byli dziwni. Nie
rozumiał tego, ale wyczuwał zmienioną atmosferę, a czasem – choć bardzo rzadko –
czuł też taki dziwny zapach. Nie wiedział, czy to, co robili było dobre,
czy złe ani w ogóle nic nie rozumiał. Wiedział tyle, że póki co było to dla
niego po prostu… dziwne.
Krist dał mu małą pastylkę, którą
zabronił ssać i kazał połknąć, chociaż tak naprawdę Drew nie chciał jej ssać,
bo była niedobra. W jego opinii przynajmniej, bo według Loke'a
smakowała całkiem całkiem dobrze i to chyba dlatego rudowłosy mężczyzna
ostrzegł go, by nie ssał. W każdym razie dostosował się do polecenia i wrócił
do Loke'a, który znów siedział w swoim światku, głuchy na zewnętrzne bodźce.
Pomyślał sobie wtedy, że chłopak jest naprawdę słodki i szkoda
mu było przywracać go do rzeczywistości. Miał jednak świadomość tego, iż żelki,
które przed wyjściem wręczył mu Salathriel same się nie zjedzą.
I wreszcie, gdy nadszedł dzień
urodzin Drew, Loke jako pierwszy miał okazję powiedzieć mu sto lat,
bo spali w jednym łóżku, wyczerpani poprzedniego wieczoru słuchaniem kolejnej
bajki, tym razem opowiadanej przez Salathriela. Swoją drogą mężczyzna nie tylko
imieniem przypominał elfa, ale i brzmieniem głosu wydawał się być idealny do
czytania mu bajek o prastarych elfickich rasach. Bo Loke uwielbiał elfy.
– Wszystkiego najlepszego... – rzekł
cicho, choć na tyle głośno, by obudzić Drew. Ten otworzył swoje intensywnie
zielone ślepia i Loke'owi wydawało się, że jest tam cały wszechświat, wszystkie
gwiazdy, planety, ciała niebieskie... wszystko to, co znajdowało się na drugim
miejscu jego hopli, jak on i Krist nazywali jego nieśmiertelne sny
i marzenia. Każda drobnostka, mała, jeszcze mniejsza... świecące, mieniące się
zielenią tęczówki... to wszystko było tak blisko i jednocześnie tak daleko, że
Loke miał wrażenie, iż zaraz eksploduje.
Nic takiego się jednak nie stało,
gdyż zaraz po otwarciu oczu Drew uśmiechnął się i to na uśmiech Loke skierował
swe spojrzenie. Cała masa piegów marszczyła się pod wpływem szerszego i
lżejszego uśmiechu i wtedy piwnooki wyciągnął ręce spod kołdry i zaczął bawić
się polikami Drew, samego chłopaka kompletnie ignorując. Chciał z
każdej strony ujrzeć te gwiazdy na zielonym niebie.
– To wszystko, co dziś dostanę, tak?
– zapytał rozbawiony jubilat, odciągając ręce Loke'a od swej twarzy i znów
odrywając go od nierzeczywistego świata. I Loke pokiwał twierdząco głową i też
się szeroko uśmiechnął, choć obaj wiedzieli, że Drew dostanie dziś od
niego jeszcze jeden prezent. Loke wiedział, że była to figurka
Kapitana Ameryki, natomiast Drew nie wiedział zupełnie nic. I to było
najfajniejsze w całym dniu – oczekiwanie na prezent Loke'a.
Komentarze
Prześlij komentarz