Dorastanie - Rozdział dwunasty
Słów: 1480
– Szybciej, szybciej! – skandowali
Scott i Loke, pewnego słonecznego, pełnego pachnących kwiatów i motyli,
lipcowego dnia. Krist wiózł ich właśnie do wesołego miasteczka, w którym
pilnować ich miała mama tego pierwszego. Szykowali się na ten wyjazd od
tygodnia, gdy tylko dowiedzieli się, gdzie właśnie przebywa pani Hughes i obaj
nie mogli się doczekać zwłaszcza kolejki górskiej i wielkiego pola do gry w
paintball dla dzieci. Mieli też ochotę popływać na kajakach, ale to już na
festynie w pobliżu, zupełnie inna broszka. Krist uśmiechał się pod nosem, jadąc
z tą samą prędkością, bowiem prawa trzeba przestrzegać. Miał też nadzieję, że
podczas tych dwóch dni, gdy Loczka nie będzie, porozmawia z Salathrielem i być
może się pogodzą.
Dojechali na miejsce po około godzinie
jazdy. Dzieciakom znudziło się krzyczenie, zamiast tego śpiewali jakieś znane
piosenki z radia, a jeśli nie znali, paplali o wszystkim, co rzuciło im się w
oczy - ptaku prawie uderzającym o szybę, staruszce w jaskraworóżowym dresie,
parze nastolatków piszącej jakieś dziwne znaczki na murze. W sumie cała droga
minęła im sympatycznie, potem Loke pożegnał się z ojcem, a Krist wpakował torbę
z jego szczoteczką do zębów, piżamą i ubraniami na dzień następny, do bagażnika
mamy Scotta, Janet Hughes. Odjechał następnie, z sercem pełnym nadziei, i do
wieczora się nie widzieli. Ale wróćmy chwilę wstecz.
Loke i Scott od razu, gdy tylko
przekroczyli bramę wesołego miasteczka, już wiedzieli:
– Chcę na kolejkę górską! – Kolejka
ta bowiem wyglądała, niczym połączenie trzech najlepszych kolejek świata. I to
dosłownie, bo była podzielona na trzy trasy, po których jechały te same wagony –
na trasę zieloną, potem żółtą i na końcu czerwoną. Przed maszyną stała długa
kolejka, złożona z dzieciaków i dorosłych różnych nacji i wyznań, czekających
na podróż, lub stojących obok, gdzie w małej budce pod szyldem "kasa"
siedziała kobiecina sprzedająca bilety. Za nią, natomiast, były dość wysokie
barierki, jednak nie na tyle, by kilkoro ciekawskich gówniarzy nie wystawiało
zza niej głów, sprawdzając głębokość przepaści i wrzucając tam jakieś śmieci.
Sama kolejka była fantazyjnie ozdobiona – składała się z pięciu wagonów, jak
pięć różnych światów: pierwszy z głową strasznej, krwiożerczej Myszki Miki;
drugi cały czarny o czerwonych językach ognia; trzeci, co było dość odstające,
różowo-fioletowy z jednorożcami i lizakami; czwarty w kolorze jaskrawo-zgniłej
żółci z jakimiś plamami, jakby kwasem; piąty zaś ozdobiony był jak samochód
wyścigowy. Janet pozwoliła im nawet wybrać wagonik, a chłopcy, jak to u nich
bywa, dobre kilka minut kłócili się, czy wziąć ten o wyglądzie potwora, czy ten
drugi, z ognistymi językami. W wyborze pomogła im mała dziewczynka, zajmująca wraz
z dziadkiem ten z potworem. Usiedli więc wygodnie w drugim wagoniku, oczywiście
we trójkę, razem z mamą Scotta, i z niecierpliwością czekali, aż kolejka ruszy.
A gdy ta już ruszyła, cały świat
jakby zawirował, lub inaczej – świat został w tyle, gdy oni pruli przez
powietrze z zawrotną prędkością. Na trasie zielonej jechali do przodu, na
jednej wysokości, przez krótki czas, bowiem kolejka jechała naprawdę szybko.
Trasa żółta uniosła ich do góry, na wysokości chmur, lub nawet wyżej, albo
tylko Loke miał takie wrażenie... A trasa czerwona... oj, to była prędkość -
oboje nie mogli połapać się, gdzie prawo, gdzie lewo, gdzie góra, a gdzie dół,
i jedynie śmiali się w głos, bo krzyczeć nie wypadało, a gdy już zeszli przez
jakieś dwadzieścia minut kręciło im się w głowach, bo kolejka robiła trzy
powtórzenia. Potem mama Scotta zaproponowała im hot-dogi, i z tego, co pamięta
Loke, to właśnie wtedy niebieskowłosy powiedział, że chce zobaczyć przepaść za
kolejką. Chwilę zajęło im dojście tam i zgubienie się w tłumie, bo nim Janet
się oddaliła, zrobiła im długi (naprawdę wyjątkowo długi, nawet jak na matkę)
wykład, dotyczący tego, że mają stać w tym samym miejscu i się nie ruszać,
najlepiej to w ogóle nie oddychać (oczywiście po chwili dodała, że nie
dosłownie), nie iść za obcymi i że ona zaraz wróci, ale po prostu przy budce z
hot-dogami było zbyt dużo ludzi i prędzej zgubiłaby ich tam, niż zostawiając
niedaleko kasy. Loke z początku się opierał, to też pamięta, i paru dorosłych
również mówiło policjantom o dwójce szamoczących się chłopców, lecz ostatecznie
Scott wygrał i razem poszli w stronę wysokich barierek. Niewiele widzieli z
dołu, i Loke'owi to odpowiadało, bo bał się, że spadnie, jeśli wychyli się za
bardzo. A takie barierki to nawet nie dawały im szans, by się wychylić. Ale
Scott odnalazł skrzynkę elektryczną, niedaleko stoiska z watą cukrową - wtedy
też Janet wróciła z dwoma, gorącymi hot-dogami, które parzyły jej dłonie przez
całą drogę, i które z przerażeniem upuściła, gdy któryś z przechodniów
powiedział jej, że dwaj chłopcy, wyglądający podobnie, jak im przed chwilą
opisała, kręcili się koło kolejki górskiej. Janet doskonale zdawała sobie
sprawę z tego, jak wychowała syna - znał być może dobre maniery i podstawy
savoir vivre'u, lecz był też niesamowicie ciekawskim dzieciakiem, robiącym
rzeczy, które przyprawiały ją o zawał. W kilkunastu szybkich krokach znalazła
się za stoiskami ze słodkościami, i prawie sama umarła ze strachu - jej mały
synek, może dwunastoletni, lecz wciąż naiwny i ślepo wierzący w swe szczęście,
stał na barierkach zaraz nad przepaścią. Nie wiedziała, czy krzyczeć, przez co
zapewne by się zachwiał, czy tam podbiec i chwycić go, nim straci równowagę –
wiedziała natomiast, że dobrze to się nie skończy, nieważne czego by nie
zdecydowała. A miała bardzo mało czasu.
Loke miał traumę po zdarzeniu w
wesołym miasteczku. Stracił bezpowrotnie najlepszego przyjaciela i z miejsca
znienawidził wesołe miasteczka i ludzi budujących je nad przepaścią. Nie
miał pojęcia, kto jest takim idiotą, ale nie chciał tego wiedzieć. Zamiast
tego, zaraz gdy jego ojciec podwiózł go do domu z komisariatu i pojechał z
powrotem, by wesprzeć jakoś panią Hughes, mówiąc Salathrielowi, by z nim
został, zamknął się we własnym pokoju. Tym razem bez swojej wyobraźni, i
siedział tam przez tydzień, jedynie wychodząc do toalety lub by coś zjeść.
Obojga z dorosłych zmartwiło to na tyle, by zadzwonić po najlepszego psychiatry
w okolicy – czyli tego, u którego byli ostatnio.
Mężczyzna przyjechał ledwie kilka
godzin po otrzymaniu telefonu, Krist był mu za to niesamowicie wdzięczny, bo
przecież ten miał pracę, swoje zajęcia i rzeczy ważniejsze od dziewięciolatka z
problemami psychicznymi, ale przybył najszybciej, jak potrafił. Dla wyjątku
Loke wpuścił go do swojego pokoju, lecz bardziej prawdopodobnym było, iż nawet
nie zauważył, że ktoś przyszedł – gdyż siedział pod kołdrą, w najdalszym rogu
pokoju, i chyba spał, lub też mruczał coś do siebie, z tego co w uchylonych
drzwiach zauważyli wraz z Salem. Nigdy nie zamykał drzwi na klucz, lecz nie
chcieli mu przeszkadzać, nie wiedzieli, jak mu pomóc. Ów mężczyzna zabrał spod
biurka krzesło i usiadł na nim, niedaleko łóżka, a potem przez krótką chwilę
wpatrywał się w dzieciaka. Na krótko zerknął na drzwi, westchnął i znowu popatrzył
na Loke'a.
– Hej, Loke... – mruknął, albo chcąc
go obudzić, albo po prostu sprawić, by ten zwrócił na niego uwagę. Okazało się,
iż mały Patters rzeczywiście spał, a gdy usłyszał swoje imię, takie ciche, a
jednak wyjątkowo głośne, gdy przez tyle czasu siedział w ciszy, podniósł głowę
i zamrugał kilkukrotnie. A potem zaczęła się rozmowa długa, skomplikowana i
pełna pytań – na niektóre Loke ledwo potrafił znaleźć odpowiedzi. Wiedział, co
stało się nad przepaścią, przyznał, że stwory wróciły i że strasznie, ogromnie
tęsknił za Scottem. Znalazły się jednak i takie pytania, na które nikt nie
potrafił odpowiedzieć. Nawet Krist, wciąż przysłuchujący się rozmowie spod
drzwi pokoju syna.
Loke wcale nie był głupi. Wręcz
przeciwnie, jak na swój wiek wręcz błyszczał inteligencją i wyróżniał się na
tle rówieśników wynikami w nauce. Ale mimo wszystko wielu rzeczy nie rozumiał.
Nie rozumiał, na przykład, czemu jego tata, tak jak tatusiowie jego kolegów z
klasy, nie ma żony, a Salathriela, i mimo to wygląda na szczęśliwego. Nie
rozumiał, czemu nie potrafił odnaleźć się wśród normalnego społeczeństwa, czemu
ci go odtrącali, oraz czemu czuł się jak odludek. Nie rozumiał, czemu ludzie,
niczym się nie tłumacząc, po prostu potrafili pałać do niego nienawiścią.
A Scott... Scott go rozumiał.
Na początku był nieśmiały, gdy Scott
do niego zagadał – był starszy i mądrzejszy, i nie mógł uwierzyć, że to jego
spotyka ten zaszczyt, że to z nim rozmawia chłopak aż trzy lata starszy, a nie
z Drew, czy z Colem. Potem trochę się otworzył. Czuł się niesamowicie
szczęśliwy, gdy nie tylko on był elfim księciem, i nie tylko on miał tak
obszerną wyobraźnię, że aż mieszała mu się z rzeczywistością. Gdy Scott
wyjechał, Loke czuł się pusty, lecz nadal tliła się w nim nadzieja, że chłopak
wróci i będą się bawić. Scott był dla niego jak brat, mama i tata w jednym, był
jego mentorem, wsparciem i jedynym prawdziwym przyjacielem. Był jego całym
światem, a Loke poczuł się, jakby ktoś wyrwał mu serce, gdy widział spadającego
z barierek Scotta.
I nie rozumiał ostatniej rzeczy, najdziwniejszej i najmroczniejszej, i pewnie skłaniającej go do depresji i niesamowitej euforii jednocześnie. Jak to możliwe, że jednego dnia widział śmierć swojego świata... a kilka dni później ten świat znów stanął u jego drzwi i spytał, czy się nie pobawią?
Komentarze
Prześlij komentarz