Dorastanie - Rozdział dziewiąty

 Słów: 1716

Niedawno na dodatkowych zajęciach dla uczniów szkół podstawowych, za udział w których dostawało się punkty dodatnie (Loke’owi na nich nie zależało, bo miał ich już bardzo dużo) pod rozłożystym, okrągłym namiotem pokazywano gwiazdy. Miliony małych, błyszczących świetlików zdobiło szare, choć w ciemności czarne, ścianki namiotu, a Loke, ignorując głos jednego z nauczycieli, w myślach zgadywał nazwy kolejnych i kolejnych konstelacji, przewijanych w przyspieszonym tempie. Z fascynacją obserwował ich migotanie, jedne mocniej, drugie słabiej i zastanawiał się, jak wiele z nich tak naprawdę już nie istnieje.

Nie czuł też na sobie spojrzenia jednego z będących w tym samym czasie kilka metrów dalej ucznia ze starszej klasy. Oczywiście, że czuł się obserwowany, bowiem zdawał sobie sprawę z tego, że musiał wyglądać po prostu śmiesznie, siedząc na piętach praktycznie w samym środku, zapewne z rozdziawionymi ustami, wpatrującym się w mijane obrazy. Ale nie przejmował się nimi wszystkimi, żadnym z tych ludzi siedzących wokół niego, gdyż teraz widział gwiazdy, a gdy to o nie chodziło, Loke nie patrzył na nic innego.

I tamten uczeń, który jako jedyny obserwował go tak czujnie, chyba już się zorientował, że Loke jest w innym świecie. Czuł oczarowanie jego kruchą, lecz wyróżniającą się pod względem wzrostu postacią, tą delikatną twarzą o oczach ogromnych niczym spodki, wpatrujących się w gwiazdy, choć on sam nie widział w nich nic specjalnego, oraz całą tą aurą, która wręcz biła po oczach. A Loke nawet nie zdawał sobie sprawy, że takie wrażenie wywołuje. Że wygląda niesamowicie przy czymś tak trywialnym, jak oglądanie pokazywanych na ściankach namiotu obrazach. I że ktoś chyba właśnie postanowił się z nim zaprzyjaźnić, właśnie dzięki tej sile, którą emanował.

Zaraz po zakończonym "spektaklu", uczniowie, będący w namiocie, otrzymali jakieś broszurki i dopiero wtedy mogli wyjść. Loke wyszedł na samym końcu, bowiem dopiero wtedy zza gwiazd ukazał się Pluton, a przynajmniej jego część. Dostał broszurę, jak każdy inny i zamienił kilka zdań z organizatorem, tak samo jak on, mającym hopla na punkcie astronomii.

A gdy wyszedł, przy drzwiach wyjściowych zaczepił go jakiś dziwny chłopak. I w kwestii dziwności, chodziło mu tylko i wyłącznie o wygląd. Nie wiedział, z której klasy ten chłopak jest, ale miał niebieskie włosy z granatowymi końcówkami, sięgające mu nosa, a ubrany był całkiem na czarno. Jak na dzieciaka więc, dość specyficznie.

– Cześć – rzekł do niego i uśmiechnął szeroko, a Loke zauważył, iż ma bardzo ładne dołeczki w policzkach. Również się uśmiechnął i odpowiedział tym samym, bowiem chłopak był jedyną osobą mniej więcej w jego wieku, która zdecydowała się nawiązać z nim jakikolwiek kontakt.

– Jestem Scott.

Nowo poznany wyciągnął w stronę Loczka rękę, którą ten zaraz pochwycił, starając się nie skupiać za bardzo swej uwagi na gapiach, stresujących go nieziemsko. Nie miał pojęcia, czy to wina jego, czy też Scotta, że nagle tylu ich przybyło. Kompletnie zapomniał, że to przecież wycieczka szkolna i stali w miejscu zbiórki, ale chciał już być w domu. Czuł lunch podjeżdżający mu do gardła.

Gdy tylko Scott zauważył jego nerwowe spojrzenia na boki, które Loke nieudolnie próbował ukryć, zaproponował sympatycznie:

– Wracamy razem do domu? – A gdy Loke pokiwał głową, chwycił jego dłoń i razem poszli w kierunku autokaru i usiedli na miejscach obok siebie, zaraz za kierowcą. Już od jakiegoś czasu patrzył na chłopca uważniej, niż reszta i widział jego zazwyczaj smutne, a teraz, przy nim, dużo weselsze oczy, a także to, jak wszyscy wytykali go palcami. Wiedział czemu, lecz obawiał się, że sam zainteresowany nie miał pojęcia o niczym. Nie zamierzał go jednak uświadamiać, przynajmniej nie teraz, bo nie chciał psuć mu nastroju rzeczami, które dla dzieciaka w jego wieku nie powinny mieć znaczenia. Pragnął jedynie przyjaźni chłopaka, mimo że młodszego  o trzy lata, bo on też czuł się samotny. Można powiedzieć, że znał trochę na własnej skórze, jak to jest, gdy wszyscy wytykają cię palcami.

I tak siedzieli obok siebie, trochę w milczeniu, a trochę rozmawiając, wciąż mając splecione dłonie. Loke ściskał tę jego mocniej za każdym razem, gdy gdzieś z tyłu ktoś się z czegoś zaśmiał i Scott mógł się nawet założyć, że piwnooki zapomniał, iż wciąż się trzymają. Ale jemu osobiście to nie przeszkadzało, uważał to nawet za urocze, że ośmiolatek był taki mało świadom wszystkiego. Głaskał jedynie kciukiem wierzch dłoni młodszego, który wzrostem był pół głowy od niego niższy.

A gdy dojechali autokarem pod szkołę, dalszą drogę kontynuowali marszem, nadal nie puszczając swoich rąk, wyglądając jak bracia. Szli całą drogę dyskutując o wszystkim i o niczym, Loke już prawie nie zwracał uwagi na ludzi wokół nich. Gdy w końcu dotarli już pod strzeżone osiedle Loke'a, Scott zapytał, czy może wpaść na obiad. W momencie, w którym ośmiolatek odpowiedział z chęcią, że owszem, może, niebieskowłosy wiedział już, iż tamten naprawdę niczego nie jest świadom. Gdyż w tych wszystkich kpiących spojrzeniach i złośliwych uśmieszkach, nie chodziło o to, że sam Loke jest dziwny – oczywiście, swoją postawą, mową, zachowaniem, wiecznym odklejeniem od rzeczywistości, mógł się do tego w mniejszy czy większy sposób przyczynić. Jednak głównym, tak zwanym, problemem chłopca było to, że miał dwóch ojców. I wcale tego nie ukrywał. Scott na jego miejscu, zapewne, też by tego nie ukrywał, bo przecież póki się kochają, tworzą szczęśliwą rodzinę bez zmartwień i trosk – w przeciwieństwie do tej jego – wszystko było okay.

Zaraz gdy tylko znalazł się w ciepłym wnętrzu mieszkania, słysząc gotującą się wodę i krzątanie w jednym z pomieszczeń, ucieszył się jak dziecko szczęściem swego nowego przyjaciela. Bo już czuł, że się z Lokiem zaprzyjaźnią i że w ogóle nie miało to głębszego dna, choć zazwyczaj tak właśnie budowane były jego poprzednie relacje. Nawet mimo tego, że miał dopiero jedenaście lat.

– Sal czy Loke? – usłyszał czyjś głos z owego wyżej wspomnianego pomieszczenia, a za chwilę zza futryny drzwi wyjrzała głowa jednego z ojców Loke'a. Mężczyzna, gdy tylko zobaczył, że syn nie przyszedł sam, całkiem pojawił się na korytarzu i uśmiechnął do niego.

– Tato, to jest Scott – przedstawił go Loke, odrobinę oficjalnie, acz zwyczajnym tonem. Scott powiedział "dzień dobry", a gdy rudzielec wskazał im gestem, by szli za nim, tak też zrobili.

Na stole leżały już trzy duże talerze do zupy i trzy szklanki, ale pół minuty później znalazł się zestaw również dla niego i Scott poczuł się w tamtej chwili bardzo miło. Loke tego nie widział, ale mimo to i tak cieszył się, że jego nowy przyjaciel postanowił z nimi zjeść. Krista, natomiast, aż ręce świerzbiły, by nie wyciągnąć telefonu, pstryknąć im zdjęcia i nie wysłać go Salathrielowi. Nie potrafił opisać tej radości, która go ogarnęła na myśl o tym, że znów jest ktoś, kto sprawia, że jego syn jest szczęśliwy. I kto nie jest nim lub Salem.

Pięć minut później, po dowiedzeniu się kilku nowych rzeczy o koledze swego syna, Krist nie musiał robić żadnych zdjęć, bo właśnie przyszedł ten, który zaprzątał jego myśli. Po odwieszeniu swojego płaszcza na wieszak i odstawieniu butów do szafki, wszedł do kuchni i, początkowo nie zauważając gościa, chciał przywitać się z Kristem, jak zwykle - całusem w policzek (czasem, gdy Loke'a nie było, również w usta), ale gdy jego wargi prawie zetknęły się z zarośniętym policzkiem Krista, usłyszał "dzień dobry", wypowiedziane obcym mu głosem i podskoczył w miejscu.

– Nie wiedziałem, że jesteś taki strachliwy, Sal – rzekł rozbawiony Krist, przyciągając do siebie mężczyznę i całując w czoło. Następnie, po krępującej odpowiedzi blondyna do wesołego, niebieskowłosego chłopca, obaj usiedli do stołu i wszyscy zaczęli jeść. Podczas tego Scott kierował wzrok to z jednego na drugiego, nie mogąc uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Że jest właśnie w domu Loke'a i że chłopak rzeczywiście ma dwóch ojców i że żadne z nich nie wstydzi się tego. Nie uważał nawet, że mają się czegokolwiek wstydzić, ale wiedział, jak o takich związkach myśli większa część społeczeństwa. "To chore i nienormalne".

Scott nie widział nic złego w tego typu relacji, dla niego nie miało znaczenia, jakiej ktoś jest płci, jaki ma kolor skóry czy ile ma lat, jeśli tylko osoby się kochają. W jego domu brakowało tej miłości, dlatego bardzo uważnie obserwował parę siedzącą tuż przed nim, dzielącą się spojrzeniami, spostrzeżeniami, uczuciem, o którym on sam marzył najbardziej na świecie. Jego rodzina była zupełnym przeciwieństwem. Ojciec, businessman, na zewnątrz pozujący z rodziną do różnych okładek, w domu znęcał się nad nim, jego bratem i swoją własną żoną. Matka, udająca, że wszystko gra, każdy problem zamiatała pod dywan. Nawet ten, który wydarzył się jej młodszemu synowi, a który sprawił, że Scott diametralnie się zmienił. Chłopcem mianowicie przez jakiś czas opiekował się jego starszy o parę lat kuzyn, Pierce. Przez pierwsze dwa, trzy weekendy, uczył go paru przydatnych rzeczy, pokroju: jak zrobić sobie kanapki, jak nie sprzątać, ale żeby wyglądało na posprzątane, i jak unikać uderzeń ojca. Czuł się dzięki niemu na tyle pewnie, że pozwolił mu przefarbować swoje włosy, nie bojąc się już reakcji jego, próbującego udawać, że wszystko jest okay pod publiczkę, ojca. Ale gdy Pierce zaczął go molestować, to było dla niego za dużo. Scott prawie wydłubał mu oko, gdy próbował się bronić, ale najbardziej w tym wszystkim zasmuciła go reakcja kobiety, która wydała go na świat. Powiedziała: „Nigdy więcej nie poruszaj tego tematu”, i Scott nigdy więcej o tym nie mówił. Pierce nigdy więcej nie zjawił się też z powrotem w jego domu, i niebieskowłosy nie był pewien, czy to dlatego, że prawie doprowadził do jego ślepoty, czy matka jednak interweniowała w tej sprawie. W domu po tej sytuacji wcale nie stało się lepiej, miał wręcz wrażenie, że jest tylko gorzej, dlatego nie lubił w nim przebywać. I nie lubił, gdy ktoś ośmielał się decydować, jak inni ludzie chcą żyć czy ograniczał ich wolność. Nie lubił poczucia niesprawiedliwości. On z tego powodu cierpiał. I absolutnie nie chciał, żeby ktokolwiek inny też przez to cierpiał.

Loke w ciągu swego krótkiego, bo tylko ośmioletniego, życia, podobne chwile do tych radosnych, pełnych szczęścia, która właśnie miały miejsce, przeżył jedynie z Kristem, Salathrielem i Drew. Wtedy, kilka miesięcy po poznaniu Scotta, spędzając z nim prawie każdą wolną chwilę, czuł się jak na skrzydłach. Niepotrzebna mu już była nawet jego wyobraźnia, mimo że czasem Scott opowiadał mu różne historie, do których wyobraźnia była niezbędna. Nie pamiętał nawet, kiedy ostatnim razem zajrzał do jakiejś książki, w pełni usatysfakcjonowany historiami niebieskowłosego i słuchający jego zaleceń, że przecież na czytanie książek ma jeszcze całe życie. Jego ojcowie również odczuwali na sobie skutki zmienionego humoru chłopca. To była istna sielanka. I każdy wiedział, iż takie zbyt długo nie trwają.

Stwory wróciły.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Potajemny Pocałunek #2 - "Wzloty i upadki"

Dorastanie - Rozdział drugi

Dorastanie - Rozdział dziesiąty