Dorastanie - Rozdział jedenasty

 Słów: 1469

Loke patrzył z fascynacją na sceny odgrywające się za oknem, gdy jechali do psychiatry z większego miasta, na lepszym poziomie, niźli pani o czerwonych włosach. Nigdy jeszcze nie wykraczał poza obszary ich małego miasteczka. Jedyne miejsce, gdzie był poza nim, to zoo kilka kilometrów dalej. Miał więc co oglądać i co podziwiać. Gdy widział zza szyby tych wszystkich poważnych ludzi, idących z uniesionymi głowami, śmiejącą się młodzież, staruszki karmiące gołębie, cieszył się, że mieszka tam, gdzie mieszka. Bo u nich, dzięki temu, że nie było to duże miejsce, wszyscy się znali, choćby z widzenia. A w takim wielkim mieście, prawie tak wielkim, jak Londyn, cały czas patrzono na nowe twarze. Loke'owi się takie życie nie podobało. Być może dlatego jego tata nigdy nie naciskał na jakiekolwiek wyjazdy poza nie.

– Zabierałeś go gdzieś kiedyś poza to wasze mikrusie miasteczko? – zapytał Sal z rozbawionym uśmiechem na twarzy. Krist prychnął, dość głośno, ale nic nie powiedział. To była taka ich gra, jak zdążył zauważyć Loke. Jeden nie odzywa się do drugiego, a potem się zmieniają. Nie znał zasad, ale póki stworki nie wyjdą z jego głowy, chyba nie chciał się w to bawić.

Oparł później głowę o szybę, chcąc pooglądać zmieniające się, białe paski niedaleko kół auta i nieświadomie zasnął, trafiając wśród uwielbiane przez siebie elfy oraz widząc na wyimaginowanym niebie migoczące w różnych kolorach gwiazdy.

Loke po otworzeniu oczu zorientował się, iż siedzi na kolanach Krista w białej, pedantycznie czystej poczekalni, a na ich trójkę patrzyła się dwójka pozostałych, siedzących tam osób – nastolatek, cały w czerni, którego noga podrygiwała miarowo, a ze słuchawek nawet do niego dolatywały skrawki gitarowych brzmień i, prawdopodobnie, jego matka, siedząca obok, ubrana elegancko i z ustami w dziubek.

Chłopak miał przybrany lekki uśmieszek, który się poszerzył, gdy Loke przesiadł się na kolana Salathriela (z ust Krista w tamtej chwili wyleciało ciche westchnięcie ulgi), natomiast jego matka miała wyraz degustacji na swojej twarzy, odrobinę pomarszczonej, acz nie wystarczająco, by uznać ją za starą. Loke nie wiedział, dlaczego tak było, ale uśmiechnął się do tego chłopaka, bo myślał, że musi być sympatyczny. I rzeczywiście ów gość odwzajemnił uśmiech i Loke już wiedział, że się nie pomylił. Chwilę później ta parka z naprzeciwka weszła do sali, pierwszej po jego prawej stronie, uprzednio zawołana nazwiskiem "Hathaway", a czarny chłopak poczochrał jego włosy.

– Znasz go, Loke? – zapytał Sal głosem zaciekawionego rodzica, z nutką częstego dziś rozbawienia.

– Nie. Tylko się do niego uśmiechnąłem – odpowiedział mu po chwili Loke, a ten lekki uśmiech wciąż nie schodził z jego twarzy.

Usłyszeli jeszcze kilka głośnych dość zdań, acz przytłumionych przez drzwi, a kilka sekund po nich mama czarnego chłopaka wyszła oburzona na korytarz i z impetem usiadła na metalowym krzesełku, przez nerwy prawie zeń spadając. Loke powstrzymywał śmiech i chyba mu się to udawało, gdyż kobieta nawet na niego nie spojrzała. Wzburzona, klikała coś na telefonie, a gdy ten nagle zadzwonił znaną skądś Loke'owi (prawdopodobnie z radia) melodią, z uśmieszkiem satysfakcji wyszła na zewnątrz, poza zasięgiem ich słuchu.
Siedzieli tam jeszcze jakieś pół godziny, w milczeniu, ale nie z napięciem i gdy wreszcie nastała ich kolej, a czarny chłopak wyszedł z sali, w jakimś takim dziwnym, ni to przygnębionym, ni to radosnym nastroju, sami doń weszli.

Loke przywitał się grzecznie z mężczyzną za biurkiem, zajętym jakimiś papierzyskami. Zupełnie, jak tata, przeleciało mu myśl, lecz zaraz się zganił, bo przecież przyjechali tam w innej sprawie, niż analizowanie ludzi.

Mężczyzna ten odpowiedział tym samym i gdy tylko na nich spojrzał, w jego oczach ujrzał jakiś taki dziwny błysk. Jakby już wiedział, o co chodzi.

– Panowie w sprawie... stworków? – zapytał, gdy tylko zobaczył na jakimś papierku coś. Jego nieodgadniony wyraz twarzy nic nie mówił ani ojcom Loczka, ani tym bardziej jemu samemu.

I przez kilkanaście minut, ciągnących się Loke'owi, jak godziny, chłopiec nudził się niemiłosiernie, a gdy rozmowa już się skończyła, znów dostał tabletki. Tym razem jakieś inne, nie mające na celu tylko go usypiać (bo tak mu się wydawało, że te poprzednie tylko w ten sposób działały). Chyba miały go uspokajać i mniej smucić, jeśli dobrze zrozumiał. On sam, natomiast, w pewnej chwili zaczął uważać, że cała ta wycieczka była bezcelowa, bo przecież jeśli chciał być szczęśliwy, wystarczyło, że przebywał ze Scottem. I, dla wyjątku, powiedział to swoim ojcom w trakcie podróży powrotnej i wtedy Sal spojrzał tak jakoś sugestywnie na Krista i rzekł:

– To może zamieszkajcie razem. – A potem dostał kuksańca od nadal prowadzącego autem Krista i po paru sekundach, gdy już Loke zrozumiał, że to nie było na poważnie, kopniaka w plecy, którego siła została przytłumiona przez warstwę fotela. A że kopniaka sprzedał właśnie Loke, to Salathriel od tyłu nie poczuł prawie nic.

Przez kilka miesięcy, sześć albo siedem, Loke łykał tabletki co wieczór. Czuł się po nich dziwnie otumaniony, ale nie aż tak zmęczony, jak na początku po tych od czerwonowłosej pani Nie podobały mu się one, bo były duże i okrągłe, przez co ciężko się je łykało, a w dodatku były czerwone. Nie lubił czerwonego. Ale na szczęście, co z ulgą zauważył, po kilku sekundach ssania były białe. Niemniej jednak, nie lubił ich. Zauważył, że mu pomagają dopiero wtedy, gdy Scott wyjechał na wakacje do wujka. Loke bał się tego wyjazdu, bo przecież Drew też kiedyś wyjechał, a gdy wrócił, to już go nie lubił. Martwił się, że ze Scottem będzie tak samo, mimo że wiedział, iż Scott nie jest taki sam. Ale wyjechał i wtedy Loke został sam. No... niezupełnie sam, bo przecież Salathriel miał wolne i poświęcał mu cały swój dzień, chociaż mógł w tym samym czasie robić wiele pożyteczniejszych rzeczy, ale i tak Loke wolał towarzystwo kogoś... innego. I tak z każdym mijanym dniem coraz mniej chciał przebywać z kimkolwiek innym, niż ze Scottem, a że Scotta nie było, Loke zamykał się w sobie. Ale tabletki brał nadal i dopiero wtedy zauważył, że one rzeczywiście mu pomagają. Stwory się nie pojawiały, mimo że jego samopoczucie było wysoce dalekie od wesołego. I to był mały, malutki plusik owych tabletek, sprawiający, że Loke znielubił je trochę mniej.

Po powrocie Scotta Loke zaczął wracać do siebie. Powróciło jego zainteresowanie wszystkim, co dziwne i niedziwne i znów zaczął wychodzić na zewnątrz. Mimo to jego ojcowie i tak się martwili, bo przecież skoro już teraz, gdy za kilka miesięcy miał skończyć dziewięć lat, był dość mocno odstającą od społeczeństwa jednostką, to co dopiero będzie, gdy przyjdzie wiek dojrzewania i buntu? Między nimi też się przez to wszystko coraz gorzej działo, kłócili się o złe i gorsze metody wychowawcze i każda drobnostka była początkiem większej, słownej walki. Loke tego nie widział, bowiem, gdy wrócił Scott, piwnooki znów był w niego wpatrzony, jak w obrazek i świata nie widział poza nim. I to było trochę dziwne, ale póki nie przeszkadzało Scottowi, Loke nie zamierzał się zmieniać.

W każdym razie jakieś zmiany musiały nastąpić, a było to na przełomie kwietnia, gdy Loke jeszcze spał. Salathriel wpadł, jak burza, do ich mieszkania, nie odezwał się ani słowem do Krista, zabrał tylko wszystkie swoje rzeczy i z głośnym trzaśnięciem drzwi wyszedł. Sam Krist nie był tym zachwycony, nie był też – tym bardziej – zaskoczony. W końcu od jakiegoś czasu ich związek nie był normalny – brakowało w nim czułości i tego... tego, co było na początku. Nie chcąc nikogo obwiniać, stwierdził, że taka jest kolej rzeczy, i że i tak w końcu do siebie wrócą, bo Sal doskonale wiedział, że nadal nie wyobraża sobie życia bez niego. A Krist domyślał się, iż odwrotnie jest tak samo. Wytłumaczył to też Loke'owi, zaraz, gdy tylko chłopiec wstał. Zaspanym wzrokiem zmierzył kuchnię i przedpokój, a potem potarł oczy i wpatrując się w ojca spytał:

– Dlaczego nie ma rzeczy Salathriela? – Nie było dziwne, że Loke zauważył ich brak, mimo że Sal od jakiegoś czasu na powrót sypiał w akademiku. Zazwyczaj na kuchennym blacie znajdował się jego ulubiony kubek z ogromnym napisem "NERD", niedaleko czajnika mieściło się kilka saszetek zielonej herbaty, pitej w tym domu wyłącznie przez blondyna, a na przedpokoju wisiała jego kurtka i porozrzucane kilka par tenisówek w rozmiarze czterdzieści trzy. Póki co największym rozmiarze w tym domu. Teraz tego wszystkiego nie było i Loke'a to zaniepokoiło.

– Sal odszedł... na jakiś czas… – oby tylko na jakiś czas, dopowiedział w myślach Krist, popijając powoli ciemną, pełną małych drobinek kawę. – Mam nadzieję, że wróci, ale nie chcę znów cię okłamywać…

– To czemu go o to nie poprosisz?

Krist popatrzył na niego wzrokiem wiele mówiącym i jednocześnie niewiele mówiącym. Bo rozwiązanie znał od dawna. Szczera rozmowa i pójście na kompromis. Gorzej było jedynie z wykonaniem, ponieważ ani Sal, ani Krist nie mieli obecnie wolnego czasu – Salathriel przygotowywał się do jakichś egzaminów, a w jego firmie zatrudniono kilku nowych stażystów i jeden z nich namotał coś w papierach, przez co wyżej postawieni pracownicy, między innymi i on, mieli niezłe kłopoty. Niestety czasem tak się zdarza. A przynajmniej tak sobie właśnie wmawiał, że to były jedyne powody, dla których wciąż milczeli.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Potajemny Pocałunek #2 - "Wzloty i upadki"

Dorastanie - Rozdział drugi

Dorastanie - Rozdział dziesiąty