Dorastanie - Rozdział siódmy
Słów: 1367
– Tato...? – rzekł cicho, podchodząc
bliżej łóżka. Gdyby był młodszy i mniejszy, zapewne wspiąłby się na nie i
wcisnął między mężczyzn, ale teraz był po prostu za duży.
– Co jest, Loke? – zapytał Krist,
nie otwierając oczu, ale przekręcając się na plecy. Przy okazji przyciągnął na
swoją pierś dotychczas leżącego do niego tyłem, na boku, Salathriela.
– Nie wiem, co zjeść na śniadanie...
– wyznał jeszcze ciszej i patrzył zdziwiony, jak na ustach jego taty wykwita
delikatny uśmiech, a Salathriel powoli się przebudza. Myślał, że będzie zły, że
skłamał i się obraził, tak naprawdę o nic. Ale nie był ani trochę zły.
– Zapomniałem o urodzinowym
śniadaniu dla ciebie. – Krist wreszcie na niego spojrzał, podczas gdy Sal,
miast się obudzić, znów poszedł spać. – No, wracaj do łóżka, tylko tam
jubilatowi wolno jeść śniadanie.
I wtedy nie tylko Krist się
uśmiechał, ale także Loke, który to zaraz po usłyszeniu owego zdania, poszedł
do swojego pokoju i zrobił tak, jak kazał mu tata. Nim Loke wyszedł z pokoju,
zauważył tylko jak tata sięga do boku Salathriela, zapewne by go trochę połaskotać,
aby wreszcie się obudził. Potem już zamknął drzwi i leżał w swoim łóżku
następne pół godziny, napchany podekscytowaniem, bo zawsze te tak zwane urodzinowe
śniadanka były dla niego czystą niespodzianką i z większości z nich
nawet nie wiedział, czym oraz z czym są. I tym razem tata po raz
kolejny go zaskoczył, przynosząc mu coś, co wyglądało jak muffin, ale tak
naprawdę nim nie było, bo nie dość, że większe, to jeszcze przepełnione w
środku jakąś płynną, zielono-niebieską, smaczną cieczą. Trochę
słodką i trochę kwaśną, ale Sal mu powiedział, że to zdrowe, więc niemożliwym było,
by była to jakaś słodycz.
A już kilka godzin później w domu
zjawił się pan z cukierni, który przyniósł tort i jeszcze przyprowadził jakąś
dziewczynkę starszą od niego o rok, od której dowiedział się, że sama chciała
przyjść i zobaczyć chłopaka, który ma na torcie jej ulubioną postać Marvela -
Thora. Loke był bardzo ucieszony z jej towarzystwa, bo miała ze sobą plik
komiksów o Avengers i dała mu dwa z nich, te najciekawsze. A później przyszli
państwo Cooper z Drew i już nie było tak fajnie, bo Poly, ta nowa dziewczynka,
zainteresowana była bardziej chłopcem w jej wieku, który nie tylko interesował
się Avengers, ale miał też aż dziesięć figurek z tej serii i
obiecał, że da jej jedną z nich, bo miał trzy takie same. I już nie uważał, że
jedna szczególnie czymś się wyróżnia, choć kiedyś tak się zarzekał, iż ta od
Loke'a jest ciemniejsza. To strasznie zasmuciło Loke'a, a przecież w
urodziny nie powinien być smutny.
Innego dnia, gdy niebo przykryte
było szarymi chmurami, a w pokoju Loke'a panował istny chaos przez kredki
porozrzucane po podłodze i ubrania pod szafą oraz na łóżku, te nowsze lub te
starsze, Loke nie czuł się samotny. Miał przed sobą swój wyimaginowany świat,
pełen tych strasznych nocnych stworów i tych mniej strasznych, chochlików i
małych, świecących wróżek. Gdzieś w oddali, za oknem, widział także smoki
tworzone ze skłębionych chmur, ziejące piorunami w ziemię, ale nie sięgające
ludzi ani domów. I Loke czuł się otoczony przyjazną energią, bo widział
wszystko dokładnie tak, jak chciał. I nie potrzebował w tamtej chwili niczego
innego... i zapewne, gdyby nie tata, wchodzący do jego pokoju, sprawiając, że
wszystkie magiczne stworzenia znikały, a mroki zmieniały się w jasności przez
zapalone nagle światło, Loke siedziałby w swoim świecie i cały dzień.
– Loke, idź już spać... – Mężczyzna
uśmiechnął się do niego delikatnie, ze zmęczeniem wymalowanym na twarzy. A gdy
Loke zauważył, iż wciąż ma na sobie garnitur, już wiedział, dlaczego to
zmęczenie się pokazało. Krist spojrzał na zegarek na ręce. Było chyba wpół do
pierwszej.
– Dobranoc – rzekł doń i położył do
łóżka, przykrywając kołdrą po same uszy. Usłyszał jeszcze drugie dobranoc,
a potem już tylko pstryk włącznika i pokój znów zalała ciemność, lecz nie do
końca, gdyż koło łóżka miał małą lampkę, przyświecającą mu zazwyczaj całą noc,
by stwory nie podchodziły. Tamtej nocy, dla wyjątku, zdecydował się wyłączyć
ją, mimo że wiedział, iż naraża się tym na szepty.
Nie pomylił się też tym razem, bo po
dziesięciu minutach, gdy już łudził się, że uda mu się w końcu w spokoju
zasnąć, znów je usłyszał.
– Nie zasypiaj, mały dziwaku –
usłyszał tuż nad uchem i spiął się odrobinę, lecz nie na tyle, by było to
jakkolwiek widać. Gdy usłyszał kolejny szept: – Ile jeszcze zamierzasz
nas ignorować? – Zacisnął mocno powieki, co stwory skwitowały
skrzeczącym śmiechem, brzmiącym w jego uszach tak, jak gdyby zaraz cały świat
miał się zawalić. Nie przejął się białymi plamkami, pojawiającymi się pod jego
powiekami, gdy kolejne słowa dotarły jego uszu. – Kiedyś znikniesz, my
będziemy wieczne. – I mimo, że bał się niesamowicie i już prawie
zaczynało to być widoczne, nie chciał wołać taty. Mężczyzna był zmęczony,
chciał odpoczynku i Salathriel pewnie też, bo z niego zawsze był okropny
śpioch. – Słyszysz, dziwaku? Odezwij się!
Syknięcie, wraz z drapnięciem go po
uchu, to było już za wiele. W jednej chwili otworzył oczy i usiadł na łóżku,
zapalając lampkę. Przeraźliwie wyglądające stwory cofnęły się w kąt
pomieszczenia i za szafki i pod łóżko, jak najdalej od drażliwego światła. I
przemówił do nich, pierwszy raz w całym swoim życiu, czując, iż mówi to do
żywych istot, nie tylko wytworów swej wyobraźni.
– Zostawcie mnie! – Nie wiedział,
czy mówił to głośno, czy cicho, ani czy ktokolwiek spoza jego pokoju go
słyszał, lecz zaraz po tym zdaniu stwory zaśmiały się paskudnie i głośno,
jeszcze głośniej, niż poprzednio, a Loke'owi zdawało się, że światło jego lampki gaśnie.
– Zostawcie mnie w spokoju! – To już na pewno był krzyk, ale stwory nie
przestawały się śmiać, nazywając go pokraką i czubkiem i że powinni zamknąć go
w wariatkowie, bo słyszy i widzi rzeczy, które nie istnieją. A wtedy Loke
skulił się jeszcze bardziej i nie przestawał krzyczeć, a w pewnym momencie jego
słowa zmieniły się w długi, przeciągły wrzask.
Wtedy też do jego pokoju weszli
Krist i Salathriel; jego tata podszedł do niego i tulił go do swej piersi, gdy
ten łkał, powtarzając wciąż i na nowo jedno zdanie: zostawcie mnie w
spokoju, płaczliwym tonem. Sal natomiast stał zaskoczony w drzwiach jego
sypialni, nigdy wcześniej nie spotykając się z takim przypadkiem. Nie widział
bowiem tego, co chłopiec - chowających się pod łóżkiem i w szafkach stworów.
Z samego rana, mimo szkoły Loke'a i
Salathriela, we trójkę poszli z małym do psychologa. Loke nie opierał się, gdy
tylko usłyszał, że tak może pozbyć się stworów.
Ów psycholog był tak naprawdę
psycholożką, robiącą słodkie minki do Salathriela, który to ignorował ją
świadomie lub nie, zbyt przejęty stanem Loke'a. Piwnooki bowiem, teraz widział
w każdym kącie i ciemniejszym miejscu swoje małe koszmary. I za każdym
razem spinał się lekko i wtulał bardziej to w niego, czy w Krista, w
zależności od tego, który akurat był bliżej w danej chwili.
– O co chodzi z owym problemem?
– spytała kobieta, zakładając nogę na nogę i starając się wyeksponować jak
największy skrawek zgrabnych ud w stronę blondyna. Krist odchrząknął krótko,
spojrzał na przerażonego syna i odpowiedział jej:
– Mój syn prawdopodobnie... wymyślił
jakieś stworki. – Sam dokładnie nie wiedział, o co chodzi, ale Loke spał między
nimi całą noc, co chwila przebudzając się i krzycząc, by dały mu spokój,
a gdy Sal zapytał, do kogo mówi, ten rzekł krótko: to chyba są gnomy,
a potem zasnął i do rana, a dokładniej do godziny szóstej trzydzieści dwie, nie
budził się ani razu.
– Dzieci w jego wieku bardzo często
mają wymyślonych przyjaciół. – Salathriel strzelił sobie mentalnie dłonią w
twarz, bo już czuł, że ta kobieta w niczym nie pomoże. Typowa pani psycholog,
mówiąca typowe bzdety, zbyt zajęta sobą i swoimi niezrównoważonymi dziećmi, by
na poważnie porozmawiać z pacjentem. Po co oni tam szli?
– Ale... pani nie rozumie... – Krist
zaśmiał się krótko i lekko smętnie. – To nie są jego przyjaciele. Wczoraj przez
prawie całą noc krzyczał do pustego pokoju słowa "zostawcie mnie w
spokoju", nawet, gdy już był z nami i cały czas go pilnowaliśmy.
Kobieta zmarszczyła brwi i
skierowała spojrzenie na skulonego pod ramieniem Salathriela Loke'a. Trochę
śmiesznie to wyglądało, gdyż chłopiec już prawie był wzrostu
blondyna, lecz nikomu nie było wtedy do śmiechu. Następnie znów zajrzała w oczy
Krista i widziała w nich zmartwienie i dezorientację. Dla takich spraw
zdecydowała się do tego zawodu. Zamierzała im pomóc.
– Tato...? – rzekł cicho, podchodząc
bliżej łóżka. Gdyby był młodszy i mniejszy, zapewne wspiąłby się na nie i
wcisnął między mężczyzn, ale teraz był po prostu za duży.
– Co jest, Loke? – zapytał Krist,
nie otwierając oczu, ale przekręcając się na plecy. Przy okazji przyciągnął na
swoją pierś dotychczas leżącego do niego tyłem, na boku, Salathriela.
– Nie wiem, co zjeść na śniadanie...
– wyznał jeszcze ciszej i patrzył zdziwiony, jak na ustach jego taty wykwita
delikatny uśmiech, a Salathriel powoli się przebudza. Myślał, że będzie zły, że
skłamał i się obraził, tak naprawdę o nic. Ale nie był ani trochę zły.
– Zapomniałem o urodzinowym
śniadaniu dla ciebie. – Krist wreszcie na niego spojrzał, podczas gdy Sal,
miast się obudzić, znów poszedł spać. – No, wracaj do łóżka, tylko tam
jubilatowi wolno jeść śniadanie.
I wtedy nie tylko Krist się
uśmiechał, ale także Loke, który to zaraz po usłyszeniu owego zdania, poszedł
do swojego pokoju i zrobił tak, jak kazał mu tata. Nim Loke wyszedł z pokoju,
zauważył tylko jak tata sięga do boku Salathriela, zapewne by go trochę połaskotać,
aby wreszcie się obudził. Potem już zamknął drzwi i leżał w swoim łóżku
następne pół godziny, napchany podekscytowaniem, bo zawsze te tak zwane urodzinowe
śniadanka były dla niego czystą niespodzianką i z większości z nich
nawet nie wiedział, czym oraz z czym są. I tym razem tata po raz
kolejny go zaskoczył, przynosząc mu coś, co wyglądało jak muffin, ale tak
naprawdę nim nie było, bo nie dość, że większe, to jeszcze przepełnione w
środku jakąś płynną, zielono-niebieską, smaczną cieczą. Trochę
słodką i trochę kwaśną, ale Sal mu powiedział, że to zdrowe, więc niemożliwym było,
by była to jakaś słodycz.
A już kilka godzin później w domu
zjawił się pan z cukierni, który przyniósł tort i jeszcze przyprowadził jakąś
dziewczynkę starszą od niego o rok, od której dowiedział się, że sama chciała
przyjść i zobaczyć chłopaka, który ma na torcie jej ulubioną postać Marvela -
Thora. Loke był bardzo ucieszony z jej towarzystwa, bo miała ze sobą plik
komiksów o Avengers i dała mu dwa z nich, te najciekawsze. A później przyszli
państwo Cooper z Drew i już nie było tak fajnie, bo Poly, ta nowa dziewczynka,
zainteresowana była bardziej chłopcem w jej wieku, który nie tylko interesował
się Avengers, ale miał też aż dziesięć figurek z tej serii i
obiecał, że da jej jedną z nich, bo miał trzy takie same. I już nie uważał, że
jedna szczególnie czymś się wyróżnia, choć kiedyś tak się zarzekał, iż ta od
Loke'a jest ciemniejsza. To strasznie zasmuciło Loke'a, a przecież w
urodziny nie powinien być smutny.
Innego dnia, gdy niebo przykryte
było szarymi chmurami, a w pokoju Loke'a panował istny chaos przez kredki
porozrzucane po podłodze i ubrania pod szafą oraz na łóżku, te nowsze lub te
starsze, Loke nie czuł się samotny. Miał przed sobą swój wyimaginowany świat,
pełen tych strasznych nocnych stworów i tych mniej strasznych, chochlików i
małych, świecących wróżek. Gdzieś w oddali, za oknem, widział także smoki
tworzone ze skłębionych chmur, ziejące piorunami w ziemię, ale nie sięgające
ludzi ani domów. I Loke czuł się otoczony przyjazną energią, bo widział
wszystko dokładnie tak, jak chciał. I nie potrzebował w tamtej chwili niczego
innego... i zapewne, gdyby nie tata, wchodzący do jego pokoju, sprawiając, że
wszystkie magiczne stworzenia znikały, a mroki zmieniały się w jasności przez
zapalone nagle światło, Loke siedziałby w swoim świecie i cały dzień.
– Loke, idź już spać... – Mężczyzna
uśmiechnął się do niego delikatnie, ze zmęczeniem wymalowanym na twarzy. A gdy
Loke zauważył, iż wciąż ma na sobie garnitur, już wiedział, dlaczego to
zmęczenie się pokazało. Krist spojrzał na zegarek na ręce. Było chyba wpół do
pierwszej.
– Dobranoc – rzekł doń i położył do
łóżka, przykrywając kołdrą po same uszy. Usłyszał jeszcze drugie dobranoc,
a potem już tylko pstryk włącznika i pokój znów zalała ciemność, lecz nie do
końca, gdyż koło łóżka miał małą lampkę, przyświecającą mu zazwyczaj całą noc,
by stwory nie podchodziły. Tamtej nocy, dla wyjątku, zdecydował się wyłączyć
ją, mimo że wiedział, iż naraża się tym na szepty.
Nie pomylił się też tym razem, bo po
dziesięciu minutach, gdy już łudził się, że uda mu się w końcu w spokoju
zasnąć, znów je usłyszał.
– Nie zasypiaj, mały dziwaku –
usłyszał tuż nad uchem i spiął się odrobinę, lecz nie na tyle, by było to
jakkolwiek widać. Gdy usłyszał kolejny szept: – Ile jeszcze zamierzasz
nas ignorować? – Zacisnął mocno powieki, co stwory skwitowały
skrzeczącym śmiechem, brzmiącym w jego uszach tak, jak gdyby zaraz cały świat
miał się zawalić. Nie przejął się białymi plamkami, pojawiającymi się pod jego
powiekami, gdy kolejne słowa dotarły jego uszu. – Kiedyś znikniesz, my
będziemy wieczne. – I mimo, że bał się niesamowicie i już prawie
zaczynało to być widoczne, nie chciał wołać taty. Mężczyzna był zmęczony,
chciał odpoczynku i Salathriel pewnie też, bo z niego zawsze był okropny
śpioch. – Słyszysz, dziwaku? Odezwij się!
Syknięcie, wraz z drapnięciem go po
uchu, to było już za wiele. W jednej chwili otworzył oczy i usiadł na łóżku,
zapalając lampkę. Przeraźliwie wyglądające stwory cofnęły się w kąt
pomieszczenia i za szafki i pod łóżko, jak najdalej od drażliwego światła. I
przemówił do nich, pierwszy raz w całym swoim życiu, czując, iż mówi to do
żywych istot, nie tylko wytworów swej wyobraźni.
– Zostawcie mnie! – Nie wiedział,
czy mówił to głośno, czy cicho, ani czy ktokolwiek spoza jego pokoju go
słyszał, lecz zaraz po tym zdaniu stwory zaśmiały się paskudnie i głośno,
jeszcze głośniej, niż poprzednio, a Loke'owi zdawało się, że światło jego lampki gaśnie.
– Zostawcie mnie w spokoju! – To już na pewno był krzyk, ale stwory nie
przestawały się śmiać, nazywając go pokraką i czubkiem i że powinni zamknąć go
w wariatkowie, bo słyszy i widzi rzeczy, które nie istnieją. A wtedy Loke
skulił się jeszcze bardziej i nie przestawał krzyczeć, a w pewnym momencie jego
słowa zmieniły się w długi, przeciągły wrzask.
Wtedy też do jego pokoju weszli
Krist i Salathriel; jego tata podszedł do niego i tulił go do swej piersi, gdy
ten łkał, powtarzając wciąż i na nowo jedno zdanie: zostawcie mnie w
spokoju, płaczliwym tonem. Sal natomiast stał zaskoczony w drzwiach jego
sypialni, nigdy wcześniej nie spotykając się z takim przypadkiem. Nie widział
bowiem tego, co chłopiec - chowających się pod łóżkiem i w szafkach stworów.
Z samego rana, mimo szkoły Loke'a i
Salathriela, we trójkę poszli z małym do psychologa. Loke nie opierał się, gdy
tylko usłyszał, że tak może pozbyć się stworów.
Ów psycholog był tak naprawdę
psycholożką, robiącą słodkie minki do Salathriela, który to ignorował ją
świadomie lub nie, zbyt przejęty stanem Loke'a. Piwnooki bowiem, teraz widział
w każdym kącie i ciemniejszym miejscu swoje małe koszmary. I za każdym
razem spinał się lekko i wtulał bardziej to w niego, czy w Krista, w
zależności od tego, który akurat był bliżej w danej chwili.
– O co chodzi z owym problemem?
– spytała kobieta, zakładając nogę na nogę i starając się wyeksponować jak
największy skrawek zgrabnych ud w stronę blondyna. Krist odchrząknął krótko,
spojrzał na przerażonego syna i odpowiedział jej:
– Mój syn prawdopodobnie... wymyślił
jakieś stworki. – Sam dokładnie nie wiedział, o co chodzi, ale Loke spał między
nimi całą noc, co chwila przebudzając się i krzycząc, by dały mu spokój,
a gdy Sal zapytał, do kogo mówi, ten rzekł krótko: to chyba są gnomy,
a potem zasnął i do rana, a dokładniej do godziny szóstej trzydzieści dwie, nie
budził się ani razu.
– Dzieci w jego wieku bardzo często
mają wymyślonych przyjaciół. – Salathriel strzelił sobie mentalnie dłonią w
twarz, bo już czuł, że ta kobieta w niczym nie pomoże. Typowa pani psycholog,
mówiąca typowe bzdety, zbyt zajęta sobą i swoimi niezrównoważonymi dziećmi, by
na poważnie porozmawiać z pacjentem. Po co oni tam szli?
– Ale... pani nie rozumie... – Krist
zaśmiał się krótko i lekko smętnie. – To nie są jego przyjaciele. Wczoraj przez
prawie całą noc krzyczał do pustego pokoju słowa "zostawcie mnie w
spokoju", nawet, gdy już był z nami i cały czas go pilnowaliśmy.
Kobieta zmarszczyła brwi i skierowała spojrzenie na skulonego pod ramieniem Salathriela Loke'a. Trochę śmiesznie to wyglądało, gdyż chłopiec już prawie był wzrostu blondyna, lecz nikomu nie było wtedy do śmiechu. Następnie znów zajrzała w oczy Krista i widziała w nich zmartwienie i dezorientację. Dla takich spraw zdecydowała się do tego zawodu. Zamierzała im pomóc.
Komentarze
Prześlij komentarz