Dorastanie - Rozdział piąty

Słów: 1500

Gdy zaczął się rok szkolny, Loke wciąż nie rozmawiał z Drew. Był za to tydzień przed rozpoczęciem po nowe ubrania, bo rósł jeszcze bardziej i już prawie sięgał wzrostem swojego przyjaciela. Choć zapewne już byłego przyjaciela. Swoją drogą, przez cały sierpień i drugą połowę lipca, Drew nie przywitał się z nim ani razu. Nawet chyba na niego spojrzał. Jego mama natomiast odpowiadała na jego "dzień dobry", a jej wzrok wyrażał współczucie. Lecz gdy chciał ją zapytać, czemu Drew do niego nie mówi, ta zawsze znajdowała wymówkę, by jednak nie odpowiedzieć. A Loke podczas całego tego nie rozumienia tę sprawę chyba nie-rozumiał najbardziej.

W dzień rozpoczęcia dopiero, gdy Drew był ze swoim tatą, dla wyjątku, a Loke ze swoim, ten starszy z najmłodszych powiedział do niego "cześć", prawdopodobnie tylko przez karcący wzrok ojca. Loke odpowiedział mu tym samym i uśmiechnął szeroko, myśląc, że to już koniec sporów. Okazało się jednak, że jest zupełnie odwrotnie - Drew zaczął go wręcz unikać.

I pewnie Loke nic by z tym nie robił, gdyby jego dwaj ojcowie nie zdecydowali się wreszcie porozmawiać o jego problemach. Cały czas do tego dążyli, ale Loke przestał bywać w domu tak często, jak kiedyś, i zbywał każdą ich próbę rozmowy. Teraz przychodził po szkole jedynie by zjeść obiad, następnie cały dzień siedział na placu zabaw i zawsze im mówił, że świetnie się bawił, podczas gdy w rzeczywistości spacerował wzdłuż ogródków działkowych, będących w zasadzie tuż obok placu zabaw. Wchodząc na posesję tę czy drugą, a czasem biorąc z sobą książki i znikając w swoim świecie. I nikt nigdy z nim nie rozmawiał, choć czasem do niego krzyczeli różnymi słowami, z których zasadniczej większości nie znał. A jego ojcowie martwili się bardziej i bardziej, aż do pamiętnej rozmowy, którą w końcu udało im się wymusić.

– Loke, pamiętaj, że gdybyś miał jakiś problem, zawsze możesz nam o nim powiedzieć – zaczął Krist, gdy piwnooki kończył jeść kurczaka. Obiad był bowiem jedyną okazją ku temu i dla zdrowia ich dziecka warto było złamać zasadę nie rozmawiania przy stole. Chłopiec spojrzał wtedy na niego zlęknionym wzrokiem, bojąc się, że jego sekret – to, że nie ma żadnych przyjaciół – się wyda. Tata, jednakże, patrzył na niego wzrokiem zmartwionym, a nie zdenerwowanym. I gdy zauważył też spojrzenie Salathriela, wiedział już, że żaden z nich nic nie wie. – Czy coś cię ostatnio martwi?

– Nie – odpowiedział, po chwili zastanowienia i uśmiechnął lekko. Uśmiechy udawał najlepiej na świecie. Nie wiedział jednak, że parę razy Salathriel wyjrzał przez okno, by zobaczyć, co u niego i widział jego smutny wzrok, gdy Loke patrzył na bawiące się dzieci. I obydwoje, on i Krist, który ostatnio miał coraz mniej czasu dla nich, bo zabierała mu go praca, chcieli pomóc dzieciakowi.

– Loke, nam przecież możesz powiedzieć. – Salathriel chwycił w swoje smukłe dłonie te jego, duże, jak na dzieciaka, acz małe, jak na dorosłego. - Jesteśmy w końcu... – Spojrzał niepewnie na Krista, a gdy ten z uniesieniem kącika ust pokiwał głową, dokończył: – ...rodziną. Nie odtrącaj nas.

– Nie odtrącam... – odpowiedział, mając trudności z wymówieniem tego słowa i chyba trzy razy się zacinając, bo nigdy wcześniej go nie używał. – Naprawdę nic mi nie jest.

– Przecież my widzimy, co się z tobą dzieje. Zamykasz się w sobie, nie rozmawiasz już z nami. Przypomnij sobie, ile razy w ciągu ostatnich dwóch tygodni przytuliłeś mnie lub Sala?

I Loke rzeczywiście starał się przypomnieć to sobie. Bo przecież przytulenie się do któregoś z nich niegdyś było dla niego codziennością, rutyną taką samą, jak to, że przed próbą zaśnięcia myślał o tym, co chce widzieć we śnie. Ale nic nie znalazł. I wtedy się zorientował, że udawanie przed nimi, że jest dobrze, nie wiąże się tylko ze sztucznymi uśmiechami. Popełnił duży, przełomowy wręcz błąd w całym tym... czymś. Zapomniał zachowywać się, jak zwykle.

Ale przecież był dzieckiem, miał prawo popełniać błędy, prawda? Następnym razem dobrze wszystko przemyśli, niż do czegokolwiek się zabierze. Zanotował sobie w umyśle, by dopracować każdy szczegół przy planowaniu następnego takiego czegoś.

– Przepraszam... – westchnął Loke i przygryzł dolną wargę, wgapiając się w swoje dłonie, wciąż przykryte przez te należące do Salathriela. Były przeraźliwie kościste, nie smukłe. A mimo to delikatne i ciepłe. I z widocznymi, lekko wypukłymi żyłami. Loke chciał ich dotknąć, ale wiedział, że póki rozmowa wciąż trwa lepiej nie ujawniać swoich dziwności. Nawet, jeśli tak naprawdę byli rodziną, a przed rodziną nie trzeba niczego ukrywać.

– To teraz nam opowiedz, jak to się stało, że już nawet nie opiekujesz się Jersey (tak postanowili we trójkę nazwać papugę chłopca). Nie mogła być do końca swoich dni bezimienna, a czekanie na Drew i tak było bezcelowe. A ojcowie nie wiedzieli, na co on tak naprawdę czeka, lecz mimo to byli zmartwieni. Więc zdecydował, że wreszcie da jej imię.

– Drew nie chce mnie znać – ostatecznie postanowił, po kilku dłużących się minutach, że skończy już grać. Ich pomoc mogła być ważna, dlaczego miałby ją odrzucać?

Krist spojrzał zaskoczony na Salathriela, który to widział niektóre rzeczy, bo – w przeciwieństwie do niego – często przebywał poza domem, a nawet jak już był w domu, to miał mnóstwo wolnego czasu i wyglądał, co też Loke porabia. Był bowiem dopiero studentem i jedyne jego obowiązki to nauka i opieka nad Kristem i jego synem.

– Jak to nie chce cię znać? – Sal postanowił wreszcie kontynuować. Widział nieumiejętność odnalezienia się Loczka wśród dzieciaków na podwórku, ale nie miał pojęcia, co dokładnie tam się wydarzyło.

– Nie odzywa się do mnie. I zawsze jak podchodzę to udaje, że się gdzieś spieszy. A wczoraj nazwał mnie dziwakiem. – Mówił o tym wszystkim z takim skupieniem i taką powagą, że obaj czuli, jakby rozmawiali z dorosłym człowiekiem, obciążonym pracą, rodziną i wszystkimi problemami dorosłego świata, a tu chodziło jedynie lub  o siedmioletniego chłopca, cierpiącego na samotność.

– Od kiedy tak się dzieje? – kontynuował Sal, gdy Kris jedynie w milczeniu czekał na dalsze słowa swojego potomka.

– Odkąd wrócił od rodziny.

Kilka zdań później powiedzieli mu, by nie przejmował się tym tak bardzo i że zawsze będzie miał ich wsparcie. I że może to czas, by kogoś innego mianować swoim najlepszym przyjacielem. Ale Loke wątpił, że znajdzie kogoś, kto równie mocno był czymkolwiek tak samo, jak on astronomią i fantastyką, zainteresowany, więc po kilku monologach skierowanych w stronę Jersey postanowił pójść porozmawiać z Drew w miejscu, z którego mu nie ucieknie – w jego domu.

Wolnymi krokami znalazł się pod drzwiami do mieszkania i zapukał dwukrotnie, w oczekiwaniu na otwarcie uspokajając się.

– Oh, witaj, Loke. Dawno cię u nas nie było – to były jedne z najdłuższych ostatnimi czasy zdań, wypowiedzianych do niego przez mamę Drew. Nie odważył się opisać jej spojrzenia i wyrazu twarzy, jedynie stał tam, bezmyślnie wsłuchując się w jej słowa. – Drew ma teraz gościa, ale jeśli chcesz to... wchodź.

I otworzyła szerzej drzwi, a on, nieco z wahaniem, znalazł się w środku. Zapach, który nagle wpadł do jego nozdrzy, skojarzył mu się z historią o chochlikach, między której czytaniem objadał się smaczną zapiekanką z podwójnym serem i grillowanym kurczakiem. Mówiła o miłości między członkami dwóch zwaśnionych ras. Z fascynacją przerzucał kartkę za kartką, a później, gdy już skończył, obwiniał się o to, że nie zjadł przed rozpoczęciem czytania, bo może, gdyby tak zrobił, kartki nie byłyby na rogach ubrudzone tłustymi odciskami palców. Cóż, czasu nie cofnie.

Przywitał się też z tatą Drew, czytającym w swoich śmiesznych, dużych okularach jakąś gazetę w kuchni. Ten kiwnął mu głową, uśmiechnął się delikatnie i wrócił do przeglądania. Miał nadzieję, że swoim towarzystwem nikomu się nie narzuca, ale ta rozmowa naprawdę mu była potrzebna. Choć nie tyle, co rozmowa, a bardziej Drew.

Przeszedł kilka kroków, słysząc z pokoju chłopaka rozmowy przytłumione przez drewniane drzwi. Bał się je otworzyć i stał tam kilka sekund dłużących się w jego głowie do rangi wielu godzin, aż z pomocą nie przyszła mu mama Drew. Poklepała go po ramieniu pocieszająco, otworzyła drzwi i rzekła:

- Drew, Loke przyszedł.

Następnie zostawiła go samego, w towarzystwie spojrzeń Drew i - jak się okazało - Coliego. Loke miał ochotę popłakać się i wybiec, bez pożegnania. Wiedział jednak, jaki jest powód jego krótkiej wycieczki tam, a z pustymi rękami nie zamierzał wracać.

- Cześć... - zaczął, ale zaraz przerwał mu Robend.

- Zaprosiłeś tu tego dziwaka? - udawał, że szepcze to w stronę Drew tak, by Loke nie słyszał, ale Loke nie rozumiał, czemu udaje, skoro wszyscy wiedzieli, że powiedział to na głos.

- Co tu robisz? - zapytał Drew, choć brzmiało to bardziej jak warknięcie. Ignorował zdenerwowane spojrzenia Coliego, a Loke czuł się… okropnie. Piwnooki wiedział, że dziś wieczorem stwory znów go odwiedzą, bo już od tygodnia, czyli mniej więcej od dnia, gdy i Drew nazwał go czubkiem, pamiętał o ich istnieniu też w dzień.

- Chciałem pogadać...

Brzmiał niesamowicie niepewnie i był też niesamowicie niepewny, bo już czuł, że cała ta jego akcja spełznie na niczym. I rzeczywiście, nic nią nie wskórał, a jedynie większą niechęć Drew do jego osoby. Wciąż nie wiedział, czemu wszyscy go wyśmiewają i wytykają palcami i czemu Drew stoi na czele tych osób, jakby był ich "wodzem". Dopiero kilka lat później poznał ów powód, ale na kilka lat później jeszcze nie czas.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Potajemny Pocałunek #2 - "Wzloty i upadki"

Dorastanie - Rozdział drugi

Dorastanie - Rozdział dziesiąty