Dorastanie - Rozdział czwarty

 Słów: 1741

Spojrzał w sufit i zapewne każdy inny widziałby tam ciemność i cienie przedmiotów, lecz on widział stwory. Małe, większe, w każdym razie ciemne i chude, kościste stworki. Nie wmawiał sobie, że tam są, bo naprawdę je widział. Nie umiał nawet przypomnieć sobie momentu, w którym stało się to po raz pierwszy, ale stwory zjawiały się co dzień. Lub raczej – co wieczór. Bawiły się, śmiały z niego przyciszonymi głosikami i nazywały dziwakiem. Wcześniej, czyli przed tym momentem, którego nie pamiętał, były tylko okazjonalnie.

I on bał się tych stworków, ale nie chciał się do tego nikomu przyznać. Bo widział zmartwione spojrzenia taty za każdym razem, gdy stwory się zbliżały, a on nie potrafił powstrzymać krzyku. Teraz, co prawda, nie podchodziły do niego, ale wciąż były tak samo przerażające i tak samo dobitnie dawały mu znać, że jest najgorszy na świecie. I on nie zamierzał im wierzyć, bo przecież, gdyby był taki okropny ani tata ani Salathriel ani też Drew nie lubiliby go, prawda? Ale go lubili, spotykali się z nim i poświęcali mu mnóstwo swojego wolnego czy nie, czasu i to dawało mu siłę, by postawić się stworkom. I on to robił i wierzył, że w końcu dadzą mu spokój, bo przecież nie mogą żyć z nim wiecznie, a były chyba od momentu, gdy zobaczył pewien obraz. Zaszczepił on bowiem w jego umyśle wygląd tych małych potworów, śledzących go, prześladujących i męczących każdego wieczora. I mimo że w dzień ich istnienie kompletnie wylatywało mu z głowy, nawet gdy siedział u siebie w pokoju całymi godzinami, tak w momentach, w których już powinien spać robiły wszystko, by nie dać mu tego zrobić. I chyba sam nie wiedział, jak to u niego było, skoro naprawdę je słyszał, widział i czuł ich obecność, a rano wszystko wydawało się być jakby snem. Czymś... czymś tak banalnym, że aż szkoda mu było mącić w głowie jego taty owymi pseudosnami-lecz-nie-snami. Więc nie mącił, bo w dzień tak czy siak o wszystkim zapominał.

Tak samo było następnego ranka, gdy to zbudził się z przekonaniem, że oto i dzień wolności. Nie wiedział tylko, od czego się właśnie uwolnił, ale w sumie, tak naprawdę, cieszył się. I wstał, mozolnymi ruchami przebrał, bo przecież były wakacje, więc nie musiał się spieszyć, następnie wyszedł z pokoju, trafiając na wstęp do scenki z wczoraj. A tak mu się przynajmniej zdawało, być może był teraz troszkę przewrażliwiony.

– Wstałem... – mruknął, informując mężczyzn o swojej obecności. Nie chciał im przeszkadzać, mimo że wciąż nie wiedział, co robili, ale był niesamowicie głodny, a oni już drugi raz postanowili dzielić się przyjemnościami w kuchni. Mężczyźni oderwali się od siebie i spojrzeli na niego - Salathriel przepraszającym wzrokiem, a Krist zaskoczonym.

– Siadaj, Loke – rzekł Salathriel, klepiąc wysokie krzesełko, uprzednio odsuwając Krista od siebie. Wyjął z szafki miskę, z lodówki mleko, a Loke i jego tata pomyśleli wtedy, iż mężczyzna naprawdę się u nich zadomowił.

Gdy śniadanie już było w połowie zjedzone przez siedmiolatka, a kilkadziesiąt sugestywnych spojrzeń rzuconych nad jego głową, między Salathrielem, a Kristem, mężczyźni usiedli naprzeciw niego. Loke zastanawiał się, czy ma przestać jeść teraz, czy najpierw zjeść, a później z nimi pogadać. Głośne burczenie w brzuchu pomogło mu w wyborze i zaraz, gdy tylko zjadł ostatnią łyżkę płatków, skierował wzrok na nich.

– Wiesz, Loke... Postanowiliśmy wspólnie, że skoro... tak wiele wczoraj ujrzałeś – zaczął Salathriel, uważnie dobierając słowa. – I że kiedyś musielibyśmy przeprowadzić tę rozmowę... chcielibyśmy cię... uświadomić... w pewnych znaczących kwestiach.

– To dzieciak, Sal, mów po ludzku. – Krist uśmiechnął się odrobinę, gdy zauważył pytające spojrzenie syna. – Ee... więc, to, że tylko kobieta i mężczyzna mogą stworzyć życie jest ci wiadome, prawda?

Loke pokręcił głową. Chyba nie tylko nie rozumiał, lecz również nie chciał tej rozmowy. Nie wiedział, o czym będzie, ale już czuł, że mu się ona nie spodoba.

– Dlaczego tylko kobieta i mężczyzna? – zapytał, unosząc w zdziwieniu brwi. Może teraz wyjaśni się owa zagadka, dlaczego tata i drugi-tata-Salathriel nie mają dla niego jeszcze rodzeństwa? Są z sobą na tyle długo, że chyba coś powinno już się tworzyć w brzuchu jednego czy drugiego. A się nie tworzyło, mimo że przecież się kochali i pokazywali to każdym gestem! – Pan i pan nie mogą tworzyć dziecka?

– Niestety – Sal uśmiechnął się delikatnie. Następnie, uprzedzając pytanie chłopca, rzekł: - Mężczyźni nie mają odpowiednich predyspozycji do bycia zapłodnionym przez innych mężczyzn. A kobiety mają.

I Krist wiedział, że w tamtej chwili Salathriel naprawdę się starał, by mówić wystarczająco zrozumiałym dla Loke'a językiem, ale u niego to po prostu... nie wychodziło.

– Sal chciał powiedzieć, że tylko pani może być w ciąży, bo panie mają u siebie w brzuchu coś, w czym to dziecko ma szansę urosnąć i stać się kolejnym życiem.

– A jak to dziecko tam u nich powstaje? – spytał, zafascynowany tą odpowiedzialnością, jaka teraz na nim ciążyła. Już czuł, że jedną nogą znajduje się w świecie dorosłych i miał ogromną chęć powiedzieć o tym Drew, powstrzymywał się jednak, bo chłopak przez najbliższy tydzień był u dalszej-bliższej rodziny.

– Ee... Na ten temat będzie inna rozmowa. W swoim czasie – odpowiedział mu tylko Salathriel i po tej rozmowie Loke już ani razu nie widział ich czułości. I bardzo dobrze, bo gdzieś tam w podświadomości wiedział, że ten widok jest przeznaczony tylko dla nich. Ale głównie po prostu nie lubił tego widzieć.

Wracając do sprawy pupila, Loke dopiero po jakimś czasie, przyjął do siebie odmowę taty, bo, jak nawet sam blondyn twierdził, Salathriel boi się pająków i zgodził się na kompromis - zamiast ptasznika kupili ptaszka. Ptaszek był czerwony i zielony i powtarzał po nim różne śmieszne dźwięki, a czasem także słowa. I odkąd go kupili w jego domu zjawiły się jeszcze trzy inne osoby niebędące Drew, z czego bardzo cieszyli się Krist i Salathriel, ale najbardziej chyba Loke.

Aż do pewnego niefortunnego dnia, gdy przed drzwiami ich mieszkania stanął ubrany w przydługi, szary t-shirt, bordowe szorty i czerwone trampki, Cole Robend i jego tata wpuścił go do środka, bo nie wiedział, że tak naprawdę się z Loczkiem nie lubią. Loke pokazał mu papugę, swoją kolekcję książek i figurek, ale Cole chyba bardziej zaintrygowany był jego tatą, niż samym brunetem. Od razu po krótkiej rozmowie w pokoju Loke'a poszli do kuchni się napić akurat wtedy, gdy w pomieszczeniu był też Krist. I Loke nie wiedział, czy gorzej czuł się on, czy jego tata, będący wypytywanym o każdy szczegół swego prywatnego życia przez kolegę syna. Czuł się też okropnie ze świadomością, że tylko on sam jeden i jeszcze Cole, wiedzą, że u Robentów zamieszkuje Racey. A gdy przyszedł Salathriel to w ogóle mu się głupio zrobiło, jak zobaczył uśmiech złośliwej satysfakcji na twarzy Coliego (tak go przynajmniej potrafił określić jego umysł). Którego to żaden z obecnych tam dorosłych nie zauważył. Oraz to, jak szybko się stamtąd ulotnił po dowiedzeniu się wszystkiego, co chciał wiedzieć – zapewne – na polecenie Racey.
I wtedy Loke czuł się obciążony tą informacją, bo nie chciał, by jego mama dowiedziała się o chłopaku taty. Przecież, gdyby Krist chciał, to by jej powiedział, że ma kogoś, ale ostatnio kazał Loke'owi milczeć, więc Loke myślał, że to musi być jakaś wielka tajemnica: tajne przez poufne, jak to często powtarzał mu Salathriel, gdy tylko chciał wypytać o ten sposób tworzenia życia.

– Tato... – zaczął, chcąc skupić uwagę ojca na sobie. Ten zajęty był jednak wyjmowaniem produktów z reklamówki. Ale gdy zerknął na syna, ten kontynuował: - Bo Cole to nie mój kolega...

– Gdyby nie był twoim kolegą, to by tu przecież nie przyszedł – rzekł Salathriel, pouczającym tonem. Również pomagał jego tacie i Loczek to rozumiał. Gdyby tylko zechciał również by im pomógł... Zapewne. Tylko mu się nie chciało.

– Mama jest teraz z jego tatą.

Loke martwił się, że zepsuł tym atmosferę w kuchni, bo gdy tylko to powiedział, powietrze jakby stężało. Krist przerwał w pół ruchu wkładanie jogurtu do lodówki i spojrzał w stronę, którą niedawno szedł Cole wzrokiem, którego Loke nie potrafił określić. Salathriel, natomiast, westchnął głęboko, wziął z ręki taty ów jogurt i kontynuował rozpakowywanie zakupów.

– Nie przejmuj się tym, Loke – zaczął wreszcie Krist, uśmiechając się delikatnie. – Wiesz... mama by się prędzej czy później dowiedziała, że już jej nie kocham i mam Sala. Ona zresztą też zasługuje na miłość, prawda?

Po tym Loke już nic nie mówił i dał sobie spokój. Skoro tata mówi, że mama nie będzie smutna i że też kogoś kocha, to tak jest. Musi być, bo to jego tata, a jego tata nie kłamie. No... nie zawsze. Ale w takich sprawach chyba nigdy. Nieważne zresztą...

Zaraz, gdy tylko Drew wrócił od rodziny, nie tylko zachowywał się inaczej, niż zwykle, ale nie chciał też z nim wyjść na dwór. A przecież Loke widział, jak ten bawi się na placu zabaw za ich blokiem z innymi. I Loke'owi zrobiło się smutno, bo chciał przedstawić mu papugę, która wciąż nie miała imienia, bo Loke chciał je wymyślić z Drew. Miał w planach pokazać mu też dwie swoje nowe książki. Nie czytał ich ani razu specjalnie po to, by poczytać je z Drew i zastanawiał się, czy nie przeczytać ich samemu, skoro Drew i tak nie chce przyjść.

Ostatecznie jednak zdecydował, że pójdzie z Salathrielem na spacer, bo ten akurat wychodził, a tata zajęty był jakimiś papierzyskami. Przebrał krótkie spodenki na jakieś dłuższe, a niebieską bluzkę na zakładaną przez głowę bluzę z kapturem, bo już robiło się ciemno, a im ciemniej było, tym zimniej. Salathriel natomiast, cierpliwy jak zawsze, czekał na niego na przedpokoju, bo wiedział, że Loke woli sam się przebierać.

I gdy już wychodzili, tata jedynie wspomniał, by nie wrócili zbyt późno, a potem zeszli po schodach na dół. By dojść do parku musieli przejść obok placu zabaw i działek, a więc także obok bawiącego się Drew i jego przyjaciół, których Loke kojarzył tylko z widzenia.

I gdy Loke odwrócił głowę w ich stronę, bo chciał się przywitać, ci jakby nagle ucichli i zaczęli coś do siebie szeptać. I Salathriel też zauważył dziwną zmianę w zachowaniu dzieci na placu, więc chwycił Loke'a za rękę i przyspieszył kroku. I Loke był mu wdzięczny, bo już zauważał te złośliwe uśmieszki, których nie chciał widzieć.

I żaden z ich dwójki niczego nie rozumiał, a Salathriel wręcz współczuł małemu, gdy tylko usłyszał, jak nazwali go dziwakiem. Miał ochotę odwrócić się i pogadać z tymi dzieciakami, ale – domyślając się powodu tych komentarzy – milczał. Wiedział, że ich matki są w oknach. Wtedy też Loke'owi przypomniało się, od czego tamtego pamiętnego ranka się uwolnił. I co znów do niego przyszło, bo już w parku zobaczył te małe stwory, a przynajmniej ich oczy żarzące się w ciemności na jaskrawo-żółto. Czuł się okropnie.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Potajemny Pocałunek #2 - "Wzloty i upadki"

Dorastanie - Rozdział drugi

Dorastanie - Rozdział dziesiąty